poniedziałek, stycznia 21, 2008

Rozmontowywanie poczucia przynależności narodowej, Balcerowicz i Wałęsa walczą o Kubę!

(kt) W Polsce ruszyla akcja zaprojektowana przez aktywistow Związku Gmin Wyznaniowych Żydowskich, która jest organizacją zrzeszającą gminy żydowskie w Polsce, i reprezentuje społeczność polskich Żydów wobec władz i innych organizacji w kraju i za granicą. Pomysłodawcami kampanii są: Malka Kafka i Jan Gebert, a menadżerem kampanii Mike Urbaniak.

Akcja prowadzona jest w dużych miastach i ma pomóc w odbudowywaniu tożsamości i tworzeniu kultur odrębnych niż polskie. Na zdjęciach pojawia się najpierw wskazanie pochodzenia, a na drugim miejscu jako narodowość wymieniana jest polska. Rozmontowywanie poczucia przynależności narodowej i podkreślanie odrębności etnicznej jest rzekomo działaniem uświadamiającym. Za asymilację niedługo będą karać niepokornych.


Malka Kafka (Sekretarz Generalna Bnai Brith - żydowskiej loży Polin)
Jan Gebert - aktywista na rzecz Białorusi (jest współzałożycielem i członkiem stowarzyszeń: Inicjatywy Wolna Białoruś www.wolnabialorus.pl i Związku na rzecz Demokracji w Białorusi, organizował akcję przeciw budowie pomnika Romana Dmowskiego za publiczne środki, działa w Polskim Stowarzyszeniu Przyjaciół Tybetu, organizował akcję „Solidarni z Jackiem”.
Mike Urbaniak - działacz na rzecz ,,tolerancji'', jeden z najaktywniejszych promotorów Parady Gejów i Lesbijek w Krakowie (opis na dole strony)

Jak się za tę akcję ze wsparciem (sic!) Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej i z poparciem prezydentowej Kaczyńskiej zabiera towarzystwo z Loży Polin (MK jest na pozycji 12 listy), przez aktywistę na Rzecz demokratycznej Białorusi, po bibliotekarza z Czulentu - znakomitej organizacji działającej na rzecz tożsamości i kultury żydowskiej i robią wspólnie zamieszanie, to znaczy, że realizują kolejny ,,paneuropejski program'' niszczenia więzi międzyludzkich i narodowych. Najpierw były akcje na rzecz gejów, a teraz na rzecz mniejszości wyodrębnianych z większych społeczności. O czym radośnie w swoim stylu donosi GW. Będziemy mieć teraz dumnych Kaszubów, Tatarów, Karaimów, Łemków... a kto będzie Polakiem?



I na koniec,,kwiatek''
Robert Mazurek, Dziennik: Akceptuje pan związki partnerskie?
dr Janusz Kochanowski, Rzecznik Praw Obywatelskich: Tak, dopuszczam możliwość powstania takich związków. Można się zastanowić nad wprowadzeniem rozwiązań prawnych, które pozwoliłyby ludziom bez względu na płeć i orientację seksualną żyć we wspólnocie opiekuńczej. Są ludzie, którzy nie chcą lub nie mogą założyć tradycyjnej rodziny i także oni powinni mieć prawo do pomocy w opiece nad sobą, w dziedziczeniu.

(kt)


Wzywamy władze kubańskie do uwolnienia więźniów sumienia i więźniów politycznych na Kubie. Więzienie ich jest łamaniem podstawowych praw człowieka. Zniewolona Polska doświadczyła wielkiej solidarności ze strony wolnych społeczeństw. Naszym moralnym obowiązkiem jest wspierać wolnościowe dążenia na Kubie.

Lech Wałęsa Leszek Balcerowicz

No cóż... jakie autorytety moralne takie moralne obowiązki.

sobota, stycznia 19, 2008

Kto się wzbogacił na majątku Żydów

Kto się wzbogacił na majątku Żydów
Bogdan Musiał 19-01-2008, ostatnia aktualizacja 19-01-2008 01:06
Losy własności pozostałej po ofiarach Holokaustu są w obecnej debacie zniekształcone, a nawet zafałszowane

Powołując się na oceny byłego dyrektora Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie prof. Feliksa Tycha, publicysta Janusz Majcherek stwierdził ostatnio, że około miliona polskich rodzin miało skorzystać z majątków Żydów pomordowanych podczas wojny w Polsce. Inny publicysta pisze natomiast: „W ciągu dwóch pierwszych powojennych lat pożydowskie domostwa zostały zasiedlone przez trzy miliony mieszkańców ściągniętych ze wsi” („Wprost”, 20.01.2008). Te twierdzenia sprawiają wrażenie, jakoby Polacy byli w masowej skali beneficjentami zbrodni na Żydach.
Jest to również jedna z głównych tez „Strachu” Jana Tomasza Grossa. Twierdzenia te szokują. Są jednak nieprawdziwe i całkowicie zmyślone. Również losy własności pozostałej po wymordowanych Żydach są w aktualnej debacie zniekształcone, a nawet zafałszowane. Spójrzmy zatem na fakty dotyczące dziejów żydowskiej i polskiej własności w okupowanej przez Niemców Polsce i wkrótce po wojnie.
Systematyczna grabież okupowanych terenów
Pierwsze tygodnie niemieckiej okupacji, zarówno na terenach później anektowanych, jak i na obszarze Generalnego Gubernatorstwa, charakteryzowały się m.in. grabieżami i konfiskatami. Niemcy organizowali masowe transporty do Rzeszy surowców, produktów przemysłowych, wyposażenia wojskowego i żywności. Demontowano i wywożono nowoczesne obiekty przemysłowe. Już w pierwszych tygodniach okupacji trafiło tam 25 tys. wagonów z różnorodnymi dobrami. Wartość łupów wojennych szła w miliardy marek. Nie inaczej zresztą zachowywali się okupanci sowieccy na Kresach Wschodnich.
Niemcy szybko utworzyli struktury administracyjne służące systematycznej eksploatacji wszystkich zasobów gospodarczych okupowanej Polski. 19 października 1939 r. Herman Göring powołał do życia Haupttreuhandstelle Ost (Główny Urząd Powierniczy Wschód – HTO) z siedzibą w Berlinie i oddziałami w Gdańsku, Poznaniu, Ciechanowie i Katowicach, a po ataku na Związek Sowiecki także w Białymstoku. Zadaniem HTO było konfiskowanie polskiego majątku państwowego oraz polskiego i żydowskiego majątku prywatnego na ziemiach wcielonych do Rzeszy, jak również zarządzanie tym majątkiem oraz jego eksploatowanie.
Ponadto Heinrichowi Himmlerowi jako komisarzowi Rzeszy do spraw umacniania niemieckości udało się uzyskać zgodę Hitlera na konfiskowanie i eksploatację własności rolnej i leśnej Polaków i Żydów na zaanektowanych terenach. Himmler powołał w tym celu 12 lutego 1940 r. Ostdeutsche Landbewirtschaftungsgesellschaft mbH. Ostland (Wschodnioniemiecka Spółka z o.o. ds. Gospodarki Wiejskiej, Ziemie Wschodnie).
Obie organizacje, HTO oraz Ostland Gesellschaft, przystąpiły do masowego wywłaszczania ludności polskiej i żydowskiej na terenach przyłączonych do Rzeszy. Niemieccy okupanci przejęli cały majątek państwa polskiego, samorządów, organizacji politycznych i społecznych oraz zdecydowaną większość własności gmin zarówno polskich, jak i żydowskich religijnych. Skonfiskowali wszystkie należące do Żydów i Polaków zakłady rolne i przemysłowe, a także przedsiębiorstwa kredytowe i transportowe. W ten sposób zarekwirowano ponad 90 proc. domów mieszkalnych, zakładów rzemieślniczych i handlowych, a także 500 tys. w pełni wyposażonych mieszkań. W tej części okupowanej Polski do końca wojny pozostały w rękach polskich jedynie nieliczne zakłady rzemieślnicze i usługowe. Zakłady żydowskie zostały przejęte w całości.
Beneficjentami tego zbiorowego wywłaszczenia były niemieckie władze cywilne, NSDAP, Wehrmacht, SS, rozmaite stowarzyszenia i organizacje niemieckie. Korzystali z niego również mieszkańcy Rzeszy, którzy ucierpieli w wyniku bombardowań. Tylko od 1 stycznia do 18 października 1943 r. do Rzeszy wyjechało 1,6 tys. wagonów z meblami skonfiskowanymi na terenach zaanektowanych. Wywłaszczony majątek otrzymywały także niemieckie przedsiębiorstwa, niemieccy osadnicy z krajów bałtyckich lub Europy Wschodniej. Polacy na terenach zaanektowanych nie byli nigdy i w żadnych okolicznościach beneficjentami tej grabieży, lecz jej głównymi ofiarami, jeżeli za miarę przyjąć ogół zrabowanego majątku.
Rekwirowanie „bezpańskiego” majątku
W odróżnieniu od terenów wcielonych do Rzeszy w Generalnym Gubernatorstwie nie prowadzono polityki powszechnego wywłaszczenia. Skonfiskowany został i wywłaszczony cały majątek państwowy, ale nie prywatny. Wyjątek stanowiła własność Żydów oraz obywateli polskich, którzy uciekli za granicę. Niemieckie władze uznały cały majątek żydowski za bezpański, stopniowo go rekwirowały i przekazywały pod zarząd powierniczy. Ale także prywatna własność polska była nierzadko konfiskowana, na przykład w celu zwolnienia mieszkań i budynków dla niemieckich władz okupacyjnych i ich niemieckich pracowników, albo też w ramach represji za przynależność do ruchu oporu lub choćby, w przypadku chłopów, za niezrealizowanie dostaw obowiązkowych.
W Generalnym Gubernatorstwie niemieckie władze skonfiskowały całą własność państwa polskiego, organizacji politycznych i społecznych, jeśli były polskie lub żydowskie, oraz cały majątek ludności żydowskiej. Ogółem niemieccy okupanci przejęli mniej więcej jedną trzecią całego majątku znajdującego się na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Wpływy z tego tytułu, na przykład czynsze, zasilały kasy niemieckich starostów powiatowych i grodzkich.
Do zarządzania skonfiskowaną własnością w urzędzie generalnego gubernatora powstał wydział o nazwie Biuro Powiernicze z oddziałami w dystryktach oraz w starostwach powiatowych i grodzkich. Do 1941 r. Biuro Powiernicze nakazało konfiskatę ponad 40 tys. działek oraz większości ważniejszych zakładów. Nie licząc dystryktu galicyjskiego (obecnie zachodnia Ukraina), w październiku 1941 r. pod zarządem powierniczym znajdowało się łącznie 3865 zakładów, w tym 997 przemysłowych oraz 2630 handlowych, rzemieślniczych i usługowych.
Stosunkowo niewielką liczbę skonfiskowanych przedsiębiorstw handlowych i zakładów rzemieślniczych da się wyjaśnić tym, że większość zakładów żydowskich została zlikwidowana, a tylko nieliczne zostały przejęte i były dalej prowadzone przez powierników. Łącznie w Generalnym Gubernatorstwie całkowicie zlikwidowano ponad 100 tys. żydowskich przedsiębiorstw handlowych. Podobnie było z zakładami rzemieślniczymi. W latach 1940 i 1941 w Generalnym Gubernatorstwie obroty rzemiosła spadły o 63 proc. w porównaniu z rokiem 1938. Liczba Polaków, którzy skorzystali na zamykaniu żydowskich firm handlowych i rzemieślniczych, była zatem niewielka, zwłaszcza że likwidacją objęto także firmy polskie. Najlepsze przedsiębiorstwa i tak przejmowali niemieccy poszukiwacze przygód (jak choćby Oskar Schindler) lub volksdeutsche. Zdarzało się, że mniej atrakcyjne zakłady przejmowali Polacy, z reguły wypędzeni z terenów przyłączonych do Rzeszy.
Do chwili rozpoczęcia masowego mordu na Żydach w 1942 roku cały majątek żydowski znajdujący się w Generalnym Gubernatorstwie – domy, mieszkania, zakłady, które nie zostały wcześniej zlikwidowane, konta bankowe – został skonfiskowany. Aby móc sprawnie zarządzać około 50 tysiącami przejętych działek, latem 1942 roku administracja cywilna Generalnego Gubernatorstwa stworzyła specjalną spółkę.
Niemieccy urzędnicy rościli sobie również prawo do całego ruchomego majątku Żydów (meble, ubrania, przedmioty użytku domowego). Niemieccy starostowie powiatowi i grodzcy szantażem wyłudzali od gmin żydowskich – jeszcze przed deportacjami Żydów do komór gazowych – wysokie kontrybucje, między innymi aby „pokryć koszta przesiedlenia” lub „dla własnych potrzeb”. Niemieccy sprawcy postarali się także – jeszcze przed rozpoczęciem „ewakuacji” żydowskich dzielnic i gett – o zabezpieczenie ich przed plądrowaniem przez Polaków. Tylko bowiem niemieccy organizatorzy „wysiedlenia” mieli prawo do zdobyczy i łupu w świetle prawa niemieckiego. Starostowie ostrzegali więc ludność miejscową, że plądrowanie opuszczonych żydowskich mieszkań i domów będzie surowo karane. Jeden groził karą śmierci, drugi obozem karnym. Do plądrowań mimo to dochodziło. Niektórych grabieżców zastrzelono.
Po wymordowaniu Żydów w Generalnym Gubernatorstwie powstał spór między Hansem Frankiem i Heinrichem Himmlerem o ich własność. Obaj chcieli zużytkować pozostały po Żydach majątek do własnych celów: Frank dla Generalnego Gubernatorstwa, natomiast Himmler do sfinansowania osiedlenia się Niemców na Wschodzie. Dopiero w obliczu zbliżającego się frontu latem 1944 roku doszli do porozumienia. Postanowili przekazać zarządzanie żydowskim majątkiem niemieckiej cywilnej administracji Generalnego Gubernatorstwa. W praktyce jednak przejęła ona własność Żydów jeszcze przed ich wymordowaniem.
Do masowej sprzedaży żydowskich nieruchomości nie doszło w Generalnym Gubernatorstwie, ponieważ zostały one wprawdzie skonfiskowane, ale – w większości przypadków – formalnie nie zostały wywłaszczone. A tylko wywłaszczoną własność można było sprzedać. Kłótnia między Frankiem i Himmlerem zablokowała prawne rozwiązanie tego problemu. A zatem wbrew temu, co się twierdzi, Polacy nie tylko nie skorzystali na wymordowaniu Żydów, ale nie mogli z tego skorzystać, ponieważ byli wykluczeni z grona beneficjentów konfiskat i wywłaszczeń. Nie oznacza to, że nie istnieli polscy szmalcownicy, grabieżcy i bandyci, którzy wzbogacili się na majątku żydowskim metodami sobie właściwymi, a ich ofiarami padali także Polacy. Jednakże było to zjawisko raczej marginalne w stosunku do całości społeczeństwa polskiego, a nie fenomen masowy, jak niektórzy dziś twierdzą.
Upaństwowienie mienia w „wyzwolonej” Polsce
PKWN unieważnił w jednym ze swych pierwszych rozporządzeń niemieckie akty prawne dotyczące konfiskaty i wywłaszczenia polskiego i żydowskiego mienia. Dotyczyło to również nieruchomości, które zostały kupione od niemieckich okupantów. Na terenach wschodniej Polski, które zostały zaanektowane przez Związek Sowiecki, Sowieci dalej plądrowali i wywłaszczali. Najpierw polscy mieszkańcy miast musieli opuszczać swe mieszkania i domy, a potem chłopi swe gospodarstwa. Ci polscy chłopi, którzy tego nie zrobili, zostali później i tak przymusowo wywłaszczeni. Nie inaczej Sowieci traktowali nieruchomości należące do Żydów, także tych, którzy zostali wymordowani. Na wschodnich obszarach Polski przed wojną żyła prawie połowa z trzech milionów polskich Żydów. Już to jest dowodem na to, że twierdzenie, iż trzy miliony polskich chłopów po 1945 roku wprowadziło się do domów i mieszkań zamordowanych Żydów, jest absurdalne.
Sytuacja Polaków w przesuniętej o 200 km na zachód Polsce także nie była diametralnie inna. Przemysł i handel zostały upaństwowione, bez względu na to, czy należały do Polaków czy Żydów. Zajmował się tym Hilary Minc, sowiecki komunista i patriota oraz członek PPR. Był bliskim przyjacielem Jakuba Bermana, odpowiedzialnego za kulturę (to znaczy za komunistyczną propagandę, w tym także za pamięć o Holokauście) oraz bezpieczeństwo (to znaczy komunistyczny aparat terroru). Mincowi i Bermanowi trudno jednakże zarzucić polski antysemityzm, ponieważ sami byli pochodzenia żydowskiego. Tymczasem – co jest zadziwiające – Hilary Minc w debacie o losie żydowskiego mienia po „wyzwoleniu” Polski w ogóle się nie pojawia, podobnie jak Berman w debacie o polskiej pamięci o Holokauście.Z żydowskiego mienia pozostały w końcu tylko te mieszkania, domy i grunty, które nie zostały upaństwowione. A w dużej części pozostały z nich tylko gruzy. Domy zostały zniszczone wskutek działań wojennych lub celowo wyburzone przez niemieckich okupantów, jak na przykład w Warszawie. Na ziemiach Polski centralnej około 147 tysięcy miejskich nieruchomości (w większości polskich) oraz około 343 tysięcy gospodarstw rolnych (prawie wyłącznie polskich) zostało zniszczonych lub ciężko uszkodzonych.
Znaczna część żydowskich nieruchomości miała więc tylko wartość gruntu. Żydowskich domów i mieszkań, które ocalały, Polacy nie mogli po prostu zająć i wprowadzić się, tak jak to sugeruje Jan T. Gross i inni. Jeżeli nie zgłaszali się spadkobiercy zamordowanych żydowskich właścicieli, nieruchomości przechodziły w ręce komunistycznego państwa. Administracja państwowa decydowała o tym, kto mógł się wprowadzić do tych mieszkań i domów, oraz ustalała wysokość czynszów. Dochody z nich wpływały do kas komunistycznego państwa, którego celem nie było przecież dobro polskiego narodu, lecz jego pacyfikacja. Jeżeli zgłaszali się jednak spadkobiercy ofiar Holokaustu, mogli dysponować gruntami. Najczęściej je sprzedawali i wyjeżdżali.
Nierzadko dochodziło do oszustw. Niektórzy ocalali z Holokaustu twierdzili, że są spadkobiercami działek lub domów, których właściciele zostali zamordowani wraz z całą rodziną, co oznaczało przecież, że nie było już żadnych prawowitych spadkobierców. Wyłudzali więc te nieruchomości i sprzedawali je szybko po korzystnych cenach, a potem znikali.
Najbardziej znanym przykładem jest Eliasz Grądowski z Jedwabnego, jeden z głównych świadków Jana Grossa w jego książce „Sąsiedzi”. Grądowski wyłudził wraz ze swymi wspólnikami (Żydami i Polakami) w ten sposób kilka domów i działek w Jedwabnem. Nie był to wcale odosobniony przypadek, ale dość rozpowszechniony fenomen. Wynika to ze sprawozdań starostów w wielu rejonach Polski.
W świetle powyższych faktów dziwią uogólnione zarzuty wobec Polaków, że masowo wzbogacili się na mieniu zamordowanych Żydów. Skąd biorą się te liczby – milion polskich rodzin lub trzy miliony polskich chłopów, którzy mieli wprowadzić się do żydowskich mieszkań – jest zupełną zagadką. Powstaje zatem pytanie, dlaczego te liczby zostały wymyślone, a historia dotycząca mienia po zamordowanych Żydach jest tak radykalnie fałszowana.
Tłum. Aleksandra Rybińska i Piotr Jendroszczyk
Bogdan Musiał jest pracownikiem IPN

piątek, stycznia 11, 2008

,,Straszny'' skandal

Nie rozumiem, dlaczego nikt do tej pory nie przygotował rzetelnej sylwetki niejakiego JTG - autora własnie opublikowanej książki ,,Strach''. W 68 roku Jan Tomasz Gross na przesłuchaniach sypał Staniszkis, Litynskiego, Zambrowskiego i innych kolegów. Potem jako ,,uciśniony'' uciekł do USA, a teraz donosiciel pluje na Polaków. To jest szczyt bezczelności, żeby esbecki kapuś szykanował Polaków. Podobnie ,,uciśnieni'' wyjechali w 1968 roku tacy zbrodniarze jak Wolińska, Michnik czy komuszyska Brus i inni. Uciekali aż sie kurzyło i nikt ich stad nie wypędzał. Co poniektórych to nie mogliśmy i do dziś się nie możemy się w Polsce doczekać (patrz Morel, czy żyjący Michnik i Wolińska).

Kierownictwo Prokuratury Okręgowej w Krakowie podjęło decyzję o wszczęciu postępowania sprawdzającego w związku z książką prof. Jana Tomasza Grossa "Strach" - poinformowała rzeczniczka krakowskiej prokuratury apelacyjnej, prok. Bogusława Marcinkowska.

środa, stycznia 02, 2008

Warto przeczytać. Niesiołowski. Nowak

Polecam gorąco dwa artykuły profesora Jerzego Nowaka o Stefanie Niesiołowskim. Warto przeczytać, bo autorowi udało się w nich zawrzeć charakterystykę tego farbowanego politruka w sposób doskonały.

A tutaj informacja o kolejnym upadłym autorytecie GW. Niedługo zabraknie im dyżurnych komentatorów, bo co jeden bardziej znany, to albo kapuś, albo współpracownik, albo bezpiecznik i człowiek honoru.



,,Po niemal roku kręcenia profesor Zygmunt Bauman (już wcześniej znany z działalności w Korpusie Bezpieczeństwa Wewnętrznego) potwierdził w wywiadzie dla “Guardiana” zarzucany mu przez IPN fakt współpracy z Informacją Wojskową (streszczenie wywiadu po polsku). Dla niezorientowanych w historii najnowszej: utworzony w 1945 Korpus był (i nie jest to tylko zdanie “Gazety Wyborczej”) zbrojnym ramieniem NKWD w Polsce, zajmującym się przede wszystkim wyłapywaniem i mordowaniem akowców. Z kolei Informację Wojskową stworzono w 1944 roku jako polityczne narzędzie kontroli żołnierzy i oficerów (przede wszystkim Armii Ludowej, ale również KBW). Jej funkcjonariusze, wraz z braćmi z cywila, czyli z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, robili, co mogli, by Polacy jak najszybciej zaczęli wspominać z nostalgią SS i gestapo. Gdyby Stalin pożył trochę dłużej, pewnie by im się udało.''

PO rehabilituje ministra sprawiedliwości z rządu Millera

Ławeczka widać króciutka w platformianej Paradzie Oszustów. Porozumienie z lewizna w terenie idzie całkiem sprawnie. ,,Do byłego posła SLD pomocną dłoń wyciąga Platforma. Kurczuk przez wiele szefował lubelskiemu SLD. (...) Teraz ma dostać posadę prezesa lub wiceprezesa Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Lublinie – dowiedziała się „Rz”. – To, osiągnięty już podczas negocjacji z PO i PSL, plan minimum. Przed kolejną turą rozmów nasze ambicje sięgają członka zarządu województwa – mówi jeden z lubelskich działaczy LiD.''

GRZEGORZ KURCZUK (ur. 1949)- doktor nauk politycznych i magister prawa. Doktorat uzyskał w 1984 roku w ZSRR, studia wyższe w 1971 r. ukończył na Wydziale Prawa i Administracji UMCS w Lublinie. Radca prawny. Od 1993 r. jest członkiem Krajowej Rady Sądownictwa. Był właścicielem Przedsiębiorstwa Wielobranżowego "Larix" w Lublinie. Od 1969 do stycznia 1990 roku był członkiem PZPR, potem -członkiem SdRP. Jest posłem SLD. Był senatorem z woj. lubelskiego. Od marca 1995 do końca kadencji był wicemarszałkiem Senatu. Działacz szeregu komisji z ramienia SLD. Był sekretarzem Wojewódzkiego Komitetu Wyborczego SdRP, społecznym wiceprzewodniczącym Rady Wojewódzkiej SdRP w Lublinie, członkiem Rady Naczelnej SdRP (1993 - czerwiec 1999) potem członkiem SLD, przewodniczącym Rady Wojewódzkiej SLD w Lublinie - od listopada 1999 r. Od stycznia 2000 r. - w Zarządzie Krajowym. Jego hobby to polityka i historia. Mówi, że lubi czytać, ceni kontakt z przyrodą i uwielbia gotować, m.in. bigos... W maju 2007 były minister zdrowia Mariusz Łapiński, ekssekretarz generalny SLD Marek Dyduch i były minister sprawiedliwości Grzegorz Kurczuk chcieli stworzyć nową lewicową partię Porozumienie Lewicy, która miałaby być alternatywą dla ruchu Aleksandra Kwaśniewskiego i która mogłaby liczyć na wsparcie dwóch największych lewicowych central związkowych: OPZZ i ZNP, Ordynackiej i... Samoobrony. Po oczyszczeniu Leppera z zarzutów być może dołączą do tej inicjatywy Miller z Andrzejem L.
POmagają sobie bolszewicy jak mogą.

Janusz Rewiński: Niektórzy dziennikarze stali się zombi

Niektórzy dziennikarze stali się zombi
Janusz Rewiński, Kamila Baranowska 31-12-2007, ostatnia aktualizacja 31-12-2007 00:04

Trochę mi żal tego młodego człowieka ze stalowym wzrokiem i z Julią Piterą przy boku, że niebawem doświadczy smutnego zderzenia z prawdziwymi ludzkimi problemami – mówi znany satyryk Janusz Rewiński
źródło: Rzeczpospolita
+zobacz więcej

Rz: Jak żyje się satyrykowi w powyborczej rzeczywistości pełnej miłości, szczęścia, radości i zaufania?

Janusz Rewiński: Współczuję pani...

Dlaczego?

Bo widzę, że jest pani nałogowym oglądaczem kanałów informacyjnych, a szczególnie jednego... Cóż, tam rzeczywiście można się nasłuchać tego typu bzdur – że oto dokonał się jakiś wielki przełom, wielka zmiana. Otaczająca nas rzeczywistość wygląda nieco inaczej niż ta z telewizora od pani Pochanke czy pana Rymanowskiego. Wystarczy pójść na zakupy do pobliskiego spożywczaka albo wyskoczyć na miasto i porozmawiać z ludźmi, by zauważyć, że mało kto emocjonuje się tym, jaka komisja śledcza ma powstać, kiedy i po co. Ludzi bardziej obchodzą ceny prądu, chleba czy jajek. Wszystkim maniakom, którzy zaczynają dzień od serwisu informacyjnego, polecam czasową choćby abstynencję.

Nałogowym oglądaczem nie jestem, ale rzeczywiście, oglądając telewizję i czytając niektóre gazety, można odnieść wrażenie, że w Polsce coś się po wyborach zmieniło...

Jakoś tej zmiany nie zauważyłem. Nie wierzę dziennikarzom, którzy wieszczą, że skoro odsunęliśmy już złych ludzi od władzy (zwracam uwagę na samo określenie „odsunięcie od władzy”, to brzmi jakby dokonano jakiegoś krwawego przewrotu), teraz wszystko będzie już dobrze. Ba! Już jest dobrze, a nawet lepiej, wspanialej. Otóż samymi pięknymi słowami nie da się tworzyć rzeczywistości, bo słowo ot, tak sobie, automatycznie ciałem się nie staje. Co się niby zmieniło od czasu, gdy Radosław Sikorski porozmawiał z jakimś tam innym zagranicznym ministrem i podobno rozmowa była ciepła? Premier rozmawiał z Angelą Merkel i rozmowa też była sympatyczna, tylko co z tego? Jak ktoś da sobie wmówić, przyklejając się od samego rana do szklanego odbiornika, że od kilku tygodni rządzi miłość, zaufanie i radość, nasłucha się informacji zdających się potwierdzać tę diagnozę, to uwierzy w tę rzeczywistość. I uwierzy w absurd, że zmieniła się atmosfera w kraju. Zmieniła się jedynie o tyle, że mamy grudzień, a jeszcze śniegu nie widać.

No jak to? Za czasów Kaczyńskiego mieliśmy przecież atmosferę podejrzliwości, nieufności, strachu... Niektórzy mówili nawet o dyktaturze.

Przypomniał mi się pewien zasłyszany ostatnio dowcip o mediach, wyborach i opozycji...

Pewnie ten, że po wyborach dziennikarze podjęli decyzję, iż – ponieważ dotychczas atakowali rząd – teraz dla odmiany będą atakować opozycję?

Dokładnie. Ten żart świetnie opisuje naszą rzeczywistość. Pamiętam, jak włosy zjeżyły mi się na głowie, kiedy w pewnej gazecie zobaczyłem (a było to w sobotę, kiedy trwała cisza wyborcza) wielki tytuł: „Głosuj, dziadu!”. Bez większego żalu (bo już wcześniej irytował mnie fakt, że każda informacja miała formę komentarza, aby czytelnik wiedział, jak należy myśleć) powiedziałem: spieprzaj, gazeto! Włosy zjeżyły mi się po raz kolejny, gdy następnego dnia po kongresie PiS dowiedziałem się od pewnego redaktora, że partia Kaczyńskiego przypomina mu dobrze zorganizowaną sektę. Niektórzy w tym kraju chyba już do końca powariowali .

Ma pan na myśli dziennikarzy?

Dziwi mnie tylko, że dziennikarze tak łatwo dali się opętać temu szaleństwu. Ta zaciekłość, nienawiść oraz wieczna chęć wbicia coraz grubszej szpili i to tak, by coraz mocniej bolało, sprawia, że stają się jakimiś zombi. Niemalże na czołach mają już wyrytą deklarację, że do końca życia będą zaciskać szczęki na tej samej żyle. Bo chyba każdy się zgodzi, że normalnemu człowiekowi nie leci piana z ust, kiedy słyszy nazwę PiS albo nazwisko Kaczyński. Bawi mnie także obserwowanie rozpaczliwych manewrów pisemek, które próbują się odnaleźć w nowej rzeczywistości, kombinując, jak być za, a nawet przeciw. Dziwne są to zwroty, kiedy usilnie szuka się nienadgryzionej jeszcze przez innych strony, z której można by ukąsić rząd. Oczywiście były rząd, bo jeśli chodzi o obecny, to już niekoniecznie.

Mało zabawne te pana obserwacje jak na satyryka... raczej smutne chyba.

Fakt, nawet satyra to kiepska, bo bardziej straszna niż satyryczna. Zawsze straszne wydawało mi się działanie według zasady: idziesz między wrony, kracz tak jak one. A obecnie ta zasada znowu zaczyna obowiązywać. Weźmy choćby tych nieszczęsnych pracowników prokuratur, którzy nagle stali się megaodważni. Najbardziej jednak „rozbawiła” mnie sprawa pewnego przedstawienia teatralnego, które miało być hitem, bo waliło w poprzedni rząd, który w trakcie powstawania tego przedstawienia był jeszcze rządem aktualnym. Na nieszczęście twórców nagle władza się zmieniła i nici z megahitu. Z uśmiechem ironii śledzę także pełną poświęcenia walkę z prawicowym fundamentalizmem, jaką prowadzi była dyrektorka pewnego teatru w Poznaniu, obecnie wystawiająca sztukę „Czarownice z Salem”. Albo to, co wygaduje z błyskiem w oku i namiętnością w głosie Kazimierz Kutz, który dla mnie pozostanie pieszczochem Edwarda Gierka, a który już dzisiaj, jak podejrzewam, chce wykazać swoją wielką partyjną lojalność, aby móc objąć prezesurę TVP.

Widzę, że i pan czyta gazety i ogląda telewizję.

Czasami. I muszę przyznać, że nawet trochę mi żal tego młodego człowieka ze stalowym wzrokiem i z Julią Piterą przy boku, że niebawem doświadczy smutnego zderzenia z prawdziwymi ludzkimi problemami. Bo tego, że w końcu nawet ci, którzy dali się nabrać na piękne hasła, zaczną się buntować i domagać spełnienia obietnic, jestem niemal pewien. To kwestia czasu.

Mówi pan o ponad 40 proc. Polaków.

Szczerze mówiąc, nie wierzę, że ta większość Polaków naprawdę łyknęła hasła Donalda Tuska, tym bardziej że badania pokazują, iż wręcz zwiększyła się liczba ludzi, którzy – jak to ujął Jarosław Marek Rymkiewicz – dostrzegają, że żubr został ugryziony w dupę.

Ale PiS przecież przegrało wybory.

Ostatnie dwa lata były latami ciężkiej pracy różnych koncernów, redakcji, przedsiębiorstw i innych zainteresowanych „odsunięciem PiS od władzy”, jak to się zwykło po generalsku mówić. Tak jak w Rosji trwały kombinacje, co zrobić, by Putin mógł rządzić kolejną kadencję, tak u nas swego czasu trwały kombinacje, co zrobić, by lewica utrzymała się przy władzy. Pojawił się nawet pomysł, by prezydentem została Jolanta, a Aleksander pierwszą damą, ale jakoś ostatecznie to nie wypaliło. Wszystkie plany wzięły w łeb, bo wybory wygrali Kaczyńscy. Teraz jednak zainteresowani mogą odetchnąć z ulgą – powoli wracają sami swoi. Na razie jeszcze nieśmiało, ale idzie ku „lepszemu”.

Czy w tym pańskim czarnym scenariuszu jest jakiś element optymistyczny?

Optymistycznie nastraja świadomość, że pewne zjawiska występują sezonowo, jak pory roku. Dlatego trzeba je przeczekać. Bo jestem pewien, że ludzie z czasem przejrzą na oczy i może żubr popędzi w końcu szybciej? I tylko tego zmarnowanego czasu trochę mi żal.

Janusz Rewiński jest aktorem i satyrykiem, był posłem Polskiej Partii Przyjaciół Piwa. Wraz z Krzysztofem Piaseckim do 2004 roku prowadził program „Ale plama” w TVN, obecnie współtworzy z nim „Szkoda gadać” w TVP.
Źródło : Rzeczpospolita

Julka spryciula

2007/12/08
Dwie twarze Julii Pitery

„Dzielna kobieta” walcząca z korupcją i pomagająca ludziom czy „medialna wydmuszka”, która z antykorupcyjnego sztandaru uczyniła trampolinę do własnej kariery?
Julia Pitera, pełnomocnik rządu ds. walki z korupcją, od lat budzi silne i sprzeczne emocje. Powyższe autentyczne wypowiedzi o niej internautów są tego świetnym dowodem.
Od czasu, gdy dwa lata temu została posłanką Platformy, to jedna z najbardziej rozpoznawalnych kobiet w polskiej polityce. Ale już od kilkunastu lat jest publicznie znana jako waleczna radna Warszawy i była szefowa polskiego oddziału Transparency International Wyrazista, elokwentna, chętnie i często goszcząca w mediach. Dla dziennikarzy ma zawsze czas. Od dyplomowanej dokumentalistki (tak sama mówi o sobie) do jednego z najbardziej znanych członków rządu Donalda Tuska przeszła długą drogę.
Spalony samochód
Gdy w ostatnią niedzielę spłonął jej samochód, podpalony przez nieznanego sprawcę, stała się na kilka dni niekwestionowaną bohaterką mediów. – Co to się dzisiaj dzieje? – powiedział do mnie mąż posłanki Paweł Pitera, gdy dzwoniłam do ich domu we wtorkowy wieczór. Żonę przed chwilą zakończyli przesłuchiwać policjanci, udzielała właśnie wywiadu dla ekipy „Gali”, za chwilę miała jechać do „Kropki nad i” w TVN. Umówioną wcześniej rozmowę poprowadziłyśmy przez telefon, gdy mąż wiózł Piterę do telewizji, występując w roli osobistego ochroniarza.
Wszyscy się dziwili, że nie zażądała ochrony BOR. – Musiałam wziąć służbowy samochód z kierowcą, to w tej sytuacji było najprostszym rozwiązaniem, ale wykorzystuję go jedynie do celów związanych z pracą – zapewnia „Rz” pani Julia. I dodaje: – Jestem objęta programem ochrony, takim samym jak osoby zagrożone.
To nie jest jednak pierwszy kontakt obecnej pani minister z samochodowymi niszczycielami. W wywiadzie dla „Twojego Stylu” sprzed kilkunastu miesięcy opowiedziała o zamachu dokonanym przez tajemniczego sprawcę, wskutek którego miał ulec zniszczeniu samochód sąsiadki. W policyjnym śledztwie sprawca wyznał – według relacji Pitery – że otrzymał zlecenie na jej samochód. Historia zdaje się powtarzać. Wtedy jej zachowanie było przez nieżyczliwych oceniane jako dość histeryczne i autopromocyjne. Tym bardziej więc jej dzisiejsza wstrzemięźliwość w ocenie ewentualnego zagrożenia pozytywnie zaskakuje. I przysparza pani minister zwolenników.
Koleżanka pani Jadwigi
Zawodową działalność po skończeniu polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim rozpoczynała w Instytucie Badań Literackich. Była dokumentalistką. W instytucie pracowała m.in z Jadwigą Kaczyńską i z żoną Antoniego Macierewicza, Hanną. Do matki do pracy często przychodził Jarosław. – Prowadziliśmy tam w latach osiemdziesiątych ożywione życie towarzyskie – wspomina Pitera. Bywała na imieninach pani Jadwigi, później zapraszała do swojego domu także Jarosława. Dzięki tamtym znajomościom, już w wolnej Polsce, trafiła do kancelarii Lecha Wałęsy. I związała się ze środowiskiem Porozumienia Centrum. – Zajmowałam się m.in. partiami politycznymi, zgromadziłam spore archiwum, pisałam różne analizy dla Jarosława Kaczyńskiego – opowiada.
Radna z UPR
Gdy powstał rząd Olszewskiego, trafiła do zespołu reformy terytorialnej. Nad gromadzeniem samorządowej dokumentacji pracowała również w gabinecie Suchockiej, w zespole Michała Kuleszy. – Była bardzo skrupulatna i rzetelna, choć bojownikiem liniowym nie była, działała na zapleczu — chwali swoją współpracownicę Kulesza. Dzisiaj Pitera twierdzi, że samorządem zaraził ją właśnie Kulesza. W 1994 roku została radną Warszawy.
Nie startowała jednak – co wydawałoby się naturalne ze względu na wcześniejsze związki – z list PC, tylko jako kandydatka UPR Janusza Korwina Mikke. – Miałam coraz mniejszy sentyment do środowiska PC – tak tłumaczy tę swoją pierwszą partyjną woltę. Potem były następne.
Co było powodem tego coraz mniejszego sentymentu? Według relacji Pitery rozdźwięki pojawiły się przy okazji współpracy jej męża z PC w kampanii parlamentarnej 1991 roku. Paweł Pitera, reżyser, robił dla partii Kaczyńskiego wyborcze spoty. Nie mógł się dogadać z szefującymi sztabowi Adamem Glapińskim i Andrzejem Anuszem. Poszło o środki wyrazu używane w reklamówkach.
Jako mąż i mistrz
Ta zdawałoby się banalna historia jest o tyle istotna, że zdaniem znajomych Piterów Paweł jest bardzo ważną osobą z punktu widzenia kariery pani Julii. To on nadaje ton ich małżeństwu, jest w tym związku osobą dominującą. Zarówno głową rodziny, jak i promotorem politycznych działań żony, choć może to być zaskakujące dla tych, którzy znają publiczny wizerunek pani minister od korupcji. Pomagał jej też we wszystkich kampaniach.
– Każde zdanie zaczynała od „mój mąż uważa”, ale ponieważ wszyscy się z niej śmiali, to przestała – twierdzi były radny sejmiku mazowieckiego. Maciej Białecki mówi wprost: – Paweł jest jej mistrzem, chyba jedyną osobą, której słucha.
Julia Pitera ze wzburzeniem opowiada mi o tym, co znajomi dziennikarze usłyszeli od Lecha Kaczyńskiego, gdy był prezydentem Warszawy. – Niech się państwo dowiedzą, kim jest mąż pani Pitery – miał wtedy powiedzieć prezydent Kaczyński. Co sugerował? Paweł Pitera znalazł się na liście Wildsteina.
– To było chyba w roku osiemdziesiątym, gdy mąż kończył szkołę filmową w Łodzi – mówi Pitera. – SB zmusiła męża do podpisania oświadczenia, że zobowiązuje się zachować ich rozmowę w dyskrecji – wyjaśnia. Tę wersję potwierdza też sam Paweł Pitera, ale zaznacza, że nie wie, co jest w jego teczce. – Sam sobie nie mogę wybaczyć, że nie poszedłem do IPN, przy nadarzającej się okazji tam pójdę – mówi, bagatelizując całą sprawę.
Jednak papiery znajdujące się w instytucie, jak twierdzi część znajomych Piterów, mogą być powodem tego, że w tym małżeństwie to Julia zajęła się aktywnie polityką.
Specjalizacja: korupcja
Już w pierwszej swojej kadencji radnej stołecznego samorządu stała się znana jako osoba walcząca z korupcją, interweniująca w sprawach mieszkańców, gdzie się dało. – Szybko zorientowałam się, że nic nie działa tak, jak powinno, moje interpelacje były zbywane powierzchownymi odpowiedziami, zaczęłam więc sama chodzić i sprawdzać sprzedaże działek, przydziały mieszkań komunalnych itp – mówi Pitera.
Była utrapieniem dla kolejnych prezydentów miasta.
– Prezydent Wyganowski mnie przed nią ostrzegał – ujawnia jego następca Marcin Święcicki. – Podburzała ludzi, którzy mieszkali na terenach przeznaczonych pod Trasę Siekierkowską, choć ja proponowałem im korzystne warunki, na szczęście się z nimi porozumiałem. Gdyby posłuchali pani Pitery, budowa trasy przewlekła by się o kilka kolejnych lat – twierdzi Święcicki.
Zdaniem kolegów Pitery ze stołecznego samorządu na sesjach Rady Warszawy była nieznośna. – Cały czas coś dogadywała, nie zawsze z sensem, komentowała wszystko, co tylko mogła, i ciągle obsesyjnie posługiwała się słowem „afera”, używała też często określenia „czerwone pająki” – opowiadają radni. – Nigdy jednak żadnej afery nie wykryła – uważa Maciej Białecki i tę opinię podziela wielu. – Nie zabieram się za żadną sprawę, jeśli nie mam o niej zgromadzonych dokumentów – broni się Pitera.To, za co krytykowali ją samorządowcy, u mieszkańców Warszawy wzbudzało jednak uznanie. Stała się najbardziej popularną stołeczną radną. Przed wybuchem afery Rywina korupcja nie była zbyt często używanym słowem przez polskich polityków.
Trampolina dla prezesa
W zaistnieniu na krajowym forum Piterze bardzo pomogła prezesura polskiego oddziału Transparency International. Zdobyła tę funkcję w specyficznych okolicznościach.
Gdy odchodził poprzedni prezes Antoni Kamiński, do ubiegania się o schedę po sobie namówił prof. Jacka Kurczewskiego, socjologa zajmującego się m.in korupcją. – Wśród osób, które najgoręcej mnie namawiały, bym kandydował, była pani Pitera – mówi Kurczewski. – Kandydatura Kurczewskiego była uzgodniona w zarządzie – zaznacza Kamiński. – Zacząłem jednak w pewnym momencie mieć wątpliwości, czy wszystko jest tak, jak uzgodniliśmy. Spytałem więc Julię i usłyszałem w odpowiedzi: Antoni, czy ja ciebie kiedykolwiek zawiodłam? – opowiada Kamiński. Jednak w trakcie rozstrzygającego głosowania okazało się, że Pitera kandyduje i w głosowaniu poparła ją większość zarządu. – Kurczewski został zrobiony w bambuko – ocenia Kamiński. – Julia miała rzeczywiście bardzo duże zasługi, ale wiedziałem, że prezesurę pozarządowej organizacji wykorzysta dla swojej politycznej kariery – dodaje. I na znak protestu w ogóle wystąpił z Transparency. Jacek Kurczewski uważa, że Pitera zachowała się wobec niego zupełnie nie fair. I podobnie jak Kamiński ocenia, że z TI uczyniła trampolinę do kariery: – Tam nie było działalności społecznej, tylko jednoosobowe wygłaszanie poglądów w mediach.
Julia Pitera komentuje tę historie krótko: Jacek Kurczewski nie był wcześniej członkiem Transparency, więc może nie powinien od razu kandydować na prezesa.
Straszna Julka i zasady
Gdy Julia Pitera została prezesem Transparency, była już radną po raz drugi. Tym razem startowała przy poparciu Ligi Republikańskiej Mariusza Kamińskiego (dzisiejszego szefa CBA)
Wcześniej skonfliktowala się z UPR partią do której należała przez cztery lata. To zresztą stało się już regułą, że przy każdych kolejnych wyborach miała kłopot z dostaniem się na listy.
Koledzy z kolejnych środowisk politycznych, z którymi się wiązała, mówili o niej „straszna Julia”, niepoprawna solistka. Grażyna Kopińska od lat zajmująca się w Fundacji Batorego problematyką korupcji, nie ma najlepszego zdania o działalności Transparency za prezesury Pitery. Ale bardzo dobrze ocenia jej działalność jako radnej.
– Sama byłam radną w pierwszej kadencji samorządu i wiem, jak łatwo jest wejść na ścieżkę takiego rozumowania, że klub radnych decyduje o wszystkim, że jeśli jesteśmy w koalicji z innym klubem, to o pewnych rzeczach się nie mówi, itp. – uważa Kopińska. I dodaje: – A ona miała determinację, by się sprzeciwiać, samodzielnie walczyć z patologiami.Obiegowa opinia jest taka, że do Ligi Republikańskiej trafiła dzięki synowi Jakubowi związanemu z tym środowiskiem. Jednak zdaniem Pawła Turowskiego, wieloletniego radnego i współpracownika Kamińskiego, to ona sama dotarła do lidera Ligi. – Gdyby nie Mariusz, to wtedy, w 1998 roku, nie znalazłaby się na listach. Sadzę, że powinna mieć wobec niego dług wdzięczności – twierdzi Turowski. Teraz jednak Pitera jako minister w rządzie Tuska była pierwszą osobą, która kategorycznie stwierdziła, że Kamiński powinien przestać być szefem CBA.
Kariera na układzie
Jako radna najbardziej zasłynęła z walki z tzw. układem warszawskim, symbolizowanym przez prezydenta stolicy Pawła Piskorskiego i jego ludzi. Prześwietlała przetargi, zbywane nieruchomości. Ta wieloletnia walka nie zakończyła się skazaniem kogokolwiek. Ale dzięki niej mogła zrobić karierę w PO. Gdy przywódcy Platformy przystąpili do czyszczenia partii z piskorczyków, w tych potyczkach Pitera mogła się okazać bardzo pomocna. – Była dla nas cennym nabytkiem – uważa Maciej Świderski, ówczesny szef sztabu wyborczego PO, i dodaje, że z jej antykorupcyjnym image’em stanowiła dobrą przeciwwagę dla PiS. I Platforma zaproponowała jej miejsce na warszawskiej liście w wyborach 2005 roku. Choć startowała z ostatniego miejsca, weszła z trzecim wynikiem.
Z czasem stała się jedną z najczęściej występujących twarzy PO, niemal klubowym rzecznikiem. Była w gabinecie cieni ministrem sprawiedliwości. Dlaczego nie została ministrem sprawiedliwości w rządzie Tuska? – Zna się na ludziach i korupcyjnych mechanizmach, ale na prawie karnym niespecjalnie. Jako minister sprawiedliwości mogłaby nas wsadzić na jakąś minę – ocenia prominentny polityk partii Tuska.
Drugim zaskoczeniem związanym z ostatnimi losami Pitery było to, że do Sejmu nie kandydowała już z Warszawy, tylko z okręgu płockiego. Zapewnia, że sama dokonała takiego wyboru. – Nie chciałam uczestniczyć w rozgrywce pomiędzy Goliatami (Tuskiem a Kaczyńskim) – twierdzi. Trudno jednak w to uwierzyć. Pitera takie zmagania, szczególnie gdy są efektowne, uwielbia.
Źródło: Rzeczpospolita
Autor: Amelia Panuszko

A na koniec ciekawostka o zdolnościach Pitery do kierowania organizacją i panowania nad finansami. ,,Komisja Rewizyjna TIP nie udzieliła absolutorium zarządowi. W sprawozdaniu z 31 maja 2002 roku oceniającym działalność zarządu, Komisja stwierdza, że Julia Pitera bezprawnie piastuje funkcję prezesa. Co stało się później opisywało "NIE": Aktyw zarzucał sobie nawzajem manipulacje, oszustwa, donosy, a nawet malwersacje. Wyrzucono skarbniczkę Małgorzatę Borowczyk-Przyborowską obwinioną o spowodowanie manka w kasie w wysokości ponad 70 tys. zł. Skarbniczka twierdziła, że winni są koledzy, którzy nie rozliczali grantów. Aby uniknąć międzynarodowego skandalu, TIP zaciągnęło pożyczki u osób prywatnych. Najwięcej, 20 tys. zł, pożyczył mąż Julii, Paweł Pitera. Przeciwnicy Pitery nazwali to sprzedaniem organizacji w prywatne ręce.''

Premier jak kamfora i skompromitowany Bauman



Premier po oddaniu nowej wersji hołdu pruskiego i ruskiego przepadł. W zamian za hołd wschodni Putin powiedział, że kupi od nas mięso. Premier z wesołym ministrem Radkiem prężył się podobno w Berlinie, ale za te ukłony i hołd zachodni Polska nie otrzymała niestety nic. Andżela milczy, bo wkrótce ma wybory, Eryka będzie pracować nad "Widocznym znakiem" - berlińskim centrum upamiętniającym wypędzenia, a do tego ma jeszcze błogosławieństwo prezydenta Kohlera.

Nikt tu nie pisał, że w kraju, w którym 90% obywateli deklaruje się jako katolicy, tolerancyjni do bólu posłowie wybrani przez naród polski 10 grudnia radośnie obchodzili święto 1% mniejszości czyli święto żydowskie chanukę i odpalali świece. W zamian rzecznik Sejmu Jarosław Szczepański i biuro prasowe kancelarii Sejmu RP rozesłało karty świąteczne z następującymi życzeniami; "Wesołych Świąt Grudniowych -życzy kancelaria Sejmu RP".

Teraz będziemy się uczyć obchodzenia żydowskich świąt, bo przecież Bnai Brith jest po to, aby krzewić swoje tradycje a pan Jarosław jest członkiem szacownej Loży Polin.,,Tymczasem minął bez echa w mediach dzień 10 grudnia 2007, kiedy przypadał siódmy dzień Chanuki, żydowskiego Święta Światła, a w polskim Sejmie odbyła się uroczystość zapalenia menory – świec umieszczonych w specjalnym siedmioramiennym świeczniku.
Świece zapalił wicemarszałek Sejmu Jarosław Kalinowski, ten sam, który swojego czasu w Kopenhadze wynegocjował zmniejszoną o 1\3 produkcję mleka i ogłosił to jako „sukces’ gdy dzięki tym reglamentacjom mamy zmniejszoną podaż mleka i tym samym rosnące ceny!… To dopiero bohater! Bohater socjalistyczno- reglamentacyjnej bajki- dodajmy…W uroczystości święta, która odbyła się po raz pierwszy w polskim Sejmie uczestniczyli także parlamentarzyści oraz były ambasador Izraela w Polsce pan profesor Szewach Weiss.'' Na wp.pl opisali to zdarzenie mniej złośliwie.

Szkoda, że nie przyszło szanownym posłom do głowy, żeby po tym podpalaniu knotów za dwa tygodnie pośpiewać kolędy. Wszak kompromis świąteczny to dobra wola obydwu stron, a nie tylko jednej. To ja się łamię z Wami jajeczkiem i do Siego Roku.

A tutaj informacja o kolejnym upadłym autorytecie GW. Niedługo zabraknie im dyżurnych komentatorów, bo co jeden bardziej znany, to albo kapuś, albo współpracownik, albo bezpiecznik i człowiek honoru.



,,Po niemal roku kręcenia profesor Zygmunt Bauman (już wcześniej znany z działalności w Korpusie Bezpieczeństwa Wewnętrznego) potwierdził w wywiadzie dla “Guardiana” zarzucany mu przez IPN fakt współpracy z Informacją Wojskową (streszczenie wywiadu po polsku). Dla niezorientowanych w historii najnowszej: utworzony w 1945 Korpus był (i nie jest to tylko zdanie “Gazety Wyborczej”) zbrojnym ramieniem NKWD w Polsce, zajmującym się przede wszystkim wyłapywaniem i mordowaniem akowców. Z kolei Informację Wojskową stworzono w 1944 roku jako polityczne narzędzie kontroli żołnierzy i oficerów (przede wszystkim Armii Ludowej, ale również KBW). Jej funkcjonariusze, wraz z braćmi z cywila, czyli z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, robili, co mogli, by Polacy jak najszybciej zaczęli wspominać z nostalgią SS i gestapo. Gdyby Stalin pożył trochę dłużej, pewnie by im się udało.''

Niesiołowski ***** na sznurku bezpieki

Wklejam obydwa doskonałe artykuły profesora Nowaka o Niesiołowskim. Mogą potem zniknąć z archiwum, a szkoda, żeby przepadły.
Wybryki kameleona S. Niesiołowskiego


Prof. Jerzy Robert Nowak
Słynny był kiedyś kuplet w "Słówkach" Boya o pewnym galicyjskim polityku:
Żadnych politycznych
Nie zna on przesądów,
Każda Partia dobra,
Byle dojść do rządów!

Słowa te pasują jak ulał do przeróżnych skrajnych zygzaków kariery politycznej obecnego wicemarszałka Sejmu Stefana Niesiołowskiego, prawdziwie wyspecjalizowanego w koniunkturalnych zmianach poglądów. Na tym tle prawdziwą groteską był fakt, że jeszcze w 2001 roku, w ulotce przedwyborczej, tenże Stefan Niesiołowski z werwą zachwalał samego siebie jako tego, który "nie zmienia przekonań" i jako tego, który jest jak najdalszy od karierowiczostwa.

W rzeczywistości Niesiołowski wielokrotnie w swym życiu dawał przykłady iście kameleońskich skłonności do zmian poglądów politycznych, przyklejania się do tego, co uprzednio zwalczał i zwalczania tego, co uprzednio chwalił. Wychwalana przez Niesiołowskiego jego rzekoma "niezmienność poglądów" aż nadto przypominała osławioną zasadę Lecha Wałęsy: "Jestem za, a nawet przeciw".

Gdy "brzydził się" "fanatykiem" Michnikiem
Od wielu lat Niesiołowski znany jest jako jedyny obok Aleksandra Halla dyżurny "prawicowiec" Michnikowskiej "Gazety Wyborczej", który zawsze zabiera głos na łamach tej gazety, gdy to z jakichś względów potrzebne jest politycznie jej naczelnemu. Mało się dziś pamięta, że tenże Niesiołowski jeszcze w 1992 roku pisał o A. Michniku, używając jak najostrzejszych słów, stwierdzając wprost: "Dla mnie typowym fanatykiem nienawiści i agresji jest Adam Michnik, aczkolwiek niewątpliwie inteligentny. Reprezentuje rodzaj fanatyzmu, którym się najbardziej brzydzę [podkr. - J.R.N.], ponieważ pod pozorami troski o człowieka, o wolność, o demokrację, lansuje twardą antykościelną i antypolską opcję polityczną" (por. A. Poppek, K. Pytlakowska: "Szaszłyk po polsku", Warszawa 1992, s. 151).
Dziś tak zajadle występujący w roli pierwszego zagończyka liberałów z Platformy Niesiołowski był w swoim czasie niezwykle zajadłym, nieubłaganym wrogiem liberałów wszelkiej maści. Jakże wstydliwe muszą być dla niego wypowiedzi z wcześniejszych lat. By przypomnieć choćby, z jaką emfazą pisał Niesiołowski 13 stycznia 1992 roku na łamach "Gazety Wyborczej": "Liberałowie udowodnili, że nie mają żadnych kwalifikacji ekonomicznych i nigdy w żadnej koalicji - gdyby do takiej kiedykolwiek doszło - nie mogą obejmować resortów ekonomicznych, bo zrujnują kraj [podkr. - J.R.N.]. Cały wysiłek nowego, centroprawicowego rządu Jana Olszewskiego, obciążonego fatalnym dziedzictwem ich rządów [podkr. - J.R.N.], musi skoncentrować się na problematyce gospodarczej, w imię umocnienia demokracji i odsunięcia od nich zagrożeń" (cyt. za: S. Niesiołowski: Przede wszystkim gospodarka, "Gazeta Wyborcza" z 13 stycznia 1992 r.). Te jakże słuszne skądinąd stwierdzenia Niesiołowski powtórzył (a więc je nadal aprobował) w wyborze swych tekstów prasowych, opublikowanym w 2001 r. (por. S. Niesiołowski: W wolnej III Rzeczypospolitej. Wybór tekstów prasowych 1990-2001, Łódź 2001, s. 33).
W wielu wypowiedziach na początku lat 90. Niesiołowski odsądzał liberałów od czci i wiary, wręcz równając ich z ziemią. Przypomnijmy choćby wywiad dla "Rzeczpospolitej" z 13-14 czerwca 1992 r., gdzie z niekłamaną pasją piętnował ogół liberałów jako odrażające środowisko, które chciałoby zamknąć Kościół katolicki w swoistym getcie. Z jakimż oburzeniem Niesiołowski atakował wówczas liberalny rząd Bieleckiego! Stwierdzał: "Mieliśmy przykład gabinetu Bieleckiego, który wyrzucił wiceministra Kaperę za to, że powiedział o istnieniu zboczeńców seksualnych. A o zboczeńcach seksualnych można przeczytać w każdej encyklopedii". Przypomnijmy, że w tymże samym czasie obecny przywódca partyjny Niesiołowskiego premier Donald Tusk dosłownie "skakał z radości" na wieść o usunięciu z rządu "niepoprawnego politycznie" Kazimierza Kapery.
Rzekomo "nie zmieniający nigdy poglądów" Niesiołowski od lat szczególnie gorliwie współpracuje z byłym korowcem Bogdanem Borusewiczem czy korowcami z "Gazety Wyborczej". Jakoś dziwnie "zapomniał", jakież to ostre teksty wypisywał o KOR w czasie "karnawału" "Solidarności" (tj. lat 1980-1981), gdy twórców KOR nazwał "pogrobowcami Stalina". Jakże się bił za to w wywiadzie, udzielonym M. Lizutowi z "Dużego Formatu" (dodatku do "Gazety Wyborczej") z 14 listopada 2005 roku. Bąkał tam, iż "żałuje" swego stwierdzenia o twórcach KOR jako "pogrobowcach Stalina", tłumacząc, że: "Niektóre sformułowania padły w ferworze walki".
Inny przykład, dowodzący, jak absurdalnie kłamliwe są twierdzenia o rzekomej "niezmienności" przekonań Niesiołowskiego. W ostatnich latach niejednokrotnie występował z zajadłymi atakami na PiS, zarzucając mu, że narzucał Polsce politykę "krnąbrności wobec Europy", która nas jakoby ośmieszała i marginalizowała na kontynencie. Robi to ten sam Niesiołowski, który kiedyś ostrzegał, że wejście do Unii Europejskiej doprowadzi do skrajnie żałosnych skutków dla Polski. Według tekstu S. Niesiołowskiego na łamach "Nowej Europy" z 1995 r.: "(...) Wraz z przystąpieniem do Unii Europejskiej Polska stanie się państwem ideologicznym, prowadzącym politykę dechrystianizacji i degradującym katolików, to znaczy 82 proc. społeczeństwa do roli obywateli drugiej kategorii, prześladowanych bardziej okrutnie, bo w sposób wyrafinowany, niż za czasów komuny" (cyt. za M. Rybiński: Z wykopalisk, "Gazeta Polska" z 12 września 2007 r.). Jakiż "niezmienny" na tle przytoczonych dawnych wypowiedzi wydaje się S. Niesiołowski. Po prostu tytan stałości poglądów!

Przeciw Unii Demokratycznej, a nawet za
Szczególnie groteskowe były zmiany poglądów S. Niesiołowskiego w stosunku do Unii Demokratycznej vel Unii Wolności. Początkowo Niesiołowski był zajadłym wrogiem UD, chętnie wyzywał ją od "udecji" lub "udokomuny" (por. własne wyznania S. Niesiołowskiego w wywiadzie dla książki A. Poppek i K. Pytlakowskiej "Szaszłyk po polsku", Warszawa 1992, s. 159). Dziennikarki "Gazety Wyborczej" Anna Bikont i Joanna Szczęsna przypominały, jak to w swoim czasie Niesiołowski: "Twierdził o Unii Demokratycznej, że 'jest mniej więcej tak samo demokratyczna, jak PZPR była robotnicza i polska' i przylepiał do niej łatki: 'katolewica', 'różowi', 'udecja'. Tym, którzy 'nie wahali się świadczyć Jezusowi Chrystusowi za cenę gorszych zarobków i nie awansowania', przeciwstawiał związanych z Unią Demokratyczną Jerzego Turowicza i Andrzeja Wajdę, obwiniając ich za to, że 'obsługiwali kadzielnicę kłamstwa, która jest istotą komunizmu'. Turowicz wyjaśniał, że owszem, był za zgodą i aprobatą kardynała Wyszyńskiego, w utworzonym pod egidą PRL-owskich władz Froncie Jedności Narodu i że wystąpił tam raz, w obronie listu biskupów polskich do biskupów niemieckich, wypowiedź Niesiołowskiego zaś trudno określić inaczej niż zwyczajne chamstwo" [podkr. - J.R.N.] (cyt. za: A. Bikont, J. Szczęsna: Radio Maryja? Wolę motyle. Portret Stefana Niesiołowskiego, "Gazeta Wyborcza" z 6-7 maja 2006 r.). Zapytany w 2006 r. przez Bikont i Szczęsną o swój dawny atak na Turowicza, Niesiołowski stwierdził, że dziś uważa tę wypowiedź za "niepotrzebną i krzywdzącą" (por. tamże).
Przypomnijmy, że Niesiołowski, tak zaangażowany od połowy czerwca 1992 r. w maksymalne wspieranie koalicji ZChN z Unią Demokratyczną, niewiele wcześniej, w tymże 1992 r., bardzo ostro krytykował UD w wywiadzie do książki "Szaszłyk po polsku". Pisał o niej we fragmencie zatytułowanym "Janusowe oblicze (dwulicowość)". Tę dwulicowość przedstawiał jako "istotę Unii Demokratycznej". Pisał: "Mają na każdą okoliczność inną twarz. W szkołach mówią, że są za aborcją i że młodzież musi się kochać. Wśród emerytów twierdzą, że wartości chrześcijańskie są im najbliższe. Na kongresie socjaldemokratów jeden z liderów UD powiedział, że oni są za socjaldemokracją, ale z powodów taktycznych nie mogą się do tego przyznać. U chadeków zaś inny lider przyznał się do chadeckich poglądów, które jednak też są zmuszeni ukrywać. Naprawdę zaś najbliżsi są socjaldemokracji. To partia nastawiona na zdobycie władzy" (por. A. Poppek, K. Pytlakowska: "Szaszłyk po polsku", Warszawa 1992, s. 153).

Czy Niesiołowskiego zastra szono?
W czerwcu 1992 r. doszło do nagłej, szokującej zmiany frontu przez Niesiołowskiego, który stał się jakby zupełnie innym człowiekiem. Ten dotychczas stanowczy obrońca wartości chrześcijańskich w polityce i publicystyce nagle zdradził sprawę tych wartości, zdradził sprawę patriotyzmu, totalnie uzależniając się od Unii Demokratycznej, a nawet stał się swego rodzaju ekspozyturą poglądów Bronisława Geremka w Zjednoczeniu Chrześcijańsko-Narodowym. Było to prawdziwym szokiem dla obserwatorów polskiej sceny politycznej, w tym i dla mnie. Jeszcze wiosną 1990 r., wspólnie z tak opluwającym mnie dziś Niesiołowskim, przygwoździliśmy lewackiego radykała z UD - Zbigniewa Bujaka, w telewizyjnym programie "Interpelacje". Wkrótce potem Niesiołowski odwiedził mnie w moim mieszkaniu w Warszawie wraz z wicemarszałkiem Sejmu Andrzejem Kernem. Miałem wówczas wrażenie naszej całkowitej zgodności poglądów. Niesiołowski wręczył mi swoje więzienne wspomnienia (pisane pod pseudonimem "Ewa Ostrołęcka"), dedykując je słowami: "Z najserdeczniejszymi pozdrowieniami i wyrazami szacunku". (Dziś ten sam Niesiołowski jak może szkaluje mój życiorys sprzed 1990 r.!). W owym czasie Niesiołowskiego zaliczano wraz z Markiem Jurkiem i Janem Łopuszańskim do tzw. trzech muszkieterów, konsekwentnie toczących w parlamencie boje w obronie Kościoła, patriotyzmu i programu dekomunizacji.
Nagle w czerwcu 1992 r. dochodzi do całkowitej zmiany postawy Niesiołowskiego. W filmie "Nocna zmiana", autorstwa Jacka Kurskiego, widzimy Niesiołowskiego na zwołanej przez Lecha Wałęsę tajnej naradzie spiskowej, zmierzającej do obalenia rządu Jana Olszewskiego. Sam Jacek Kurski tak opisywał w czerwcu 1995 r. zachowanie Niesiołowskiego sprzed trzech lat: "Niesiołowski ogląda naradę obłędnym, przerażonym wzrokiem; nic nie mówi. Za kwadrans wygłosi, zresztą pokazane w tym filmie, wspaniałe przemówienie w obronie rządu. Gdy go niedawno spytałem, co robił na tej naradzie - zbladł, bo nie wiedział, że była filmowana. Określił ją jako 'bandycką, zbójecką naradę, na którą zwabiono go podstępem'. Szkoda tylko, że nikomu o tym nie powiedział. Bo potem oglądaliśmy 'w polityce' zupełnie innego Niesiołowskiego: rano 5 czerwca nie umiał już wygłosić przemówienia przeciwko powołaniu rządu Pawlaka - w ostatniej chwili poprosił o to Marka Jurka - widywaliśmy go za to na konferencjach z Geremkiem, robiącego dobrą minę do beznadziejnego rządu Suchockiej" (por. Dobrze służyć Polsce Ludowej. Wywiad W. Kalimowskiego z J. Kurskim, "Tygodnik Solidarność" z 23 czerwca 1995 r.).
Co spowodowało tak gwałtowną zmianę kursu u S. Niesiołowskiego? Jak to się stało, że ten do niedawna tak żarliwy przeciwnik Unii Demokratycznej, nagle zaczął wręcz symbolicznie jeść z ręki czołowych polityków na czele z Geremkiem? Być może zaszantażowano go wówczas groźbą nagłośnienia w mediach jego skrajnie tchórzliwego zachowania po aresztowaniu i sypaniu koleżanek i kolegów z "Ruchu". Może chodziło o coś jeszcze dużo gorszego. W różnych publikacjach niejednokrotnie pojawiały się informacje o tym, że Niesiołowski figurował na tzw. liście Milczanowskiego. Jedno nie ulega wątpliwości. Od czerwca 1992 r., wkrótce po obaleniu rządu J. Olszewskiego, Niesiołowski wchodzi na drogę ewidentnej zdrady swych dotychczasowych przekonań, wspierając odtąd to, co zwalczał, i zwalczając to, co przedtem popierał.

Najwierniejszy sojusznik Unii Demokratycznej
W ciągu lata 1992 r. Niesiołowski nagle zabiera się z niebywałą pasją do budowania koalicji z Unią Demokratyczną w imię wspólnego tworzenia fundamentów rządu H. Suchockiej. Jan Rokita w swym wywiadzie-rzece "Alfabet Rokity" wyjaśnia sukces idei powołania rządu Suchockiej głównie błyskawicznym dogadaniem się w tej sprawie z Niesiołowskim. Stwierdza: "Kiedy upadł rząd Olszewskiego, dla mnie było jasne, że podstawą nowego rządu musi być porozumienie ognia z wodą: Unii Demokratycznej i ZChN. Partnerem w poszukiwaniu takiego porozumienia stał się (...) Stefan Niesiołowski. Konspirowaliśmy w sejmowych kuluarach i restauracjach. Aż wreszcie któregoś dnia spotkałem Niesiołowskiego na korytarzu i spytałem: 'A co byś powiedział, gdyby premierem została Suchocka', a on mi na to - Świetny pomysł, spróbowałbym to przepchnąć w ZChN" (por. "Alfabet Rokity". Z J. Rokitą rozmawiali M. Karnowski i P. Zaremba, Kraków 2004, s. 117). Rokita wysławiał S. Niesiołowskiego, pisząc (s. 101): "Myślę o rycerzach jedności tamtej koalicji - o Stefanie Niesiołowskim po stronie ZChN i Bronisławie Geremku. To dwaj zasłużeni politycy, którzy wbrew swoim środowiskom i wyznawanym przez siebie ideologiom bronili tego rządu". I rzeczywiście, Niesiołowski zajadle bronił rządu Suchockiej wbrew wyznawanej przez siebie ideologii i środowisku ZChN. Tylko, czy naprawdę wierzył w głoszoną dotąd przez siebie ideologię? Czy zaangażowawszy się koniunkturalnie w poparcie rządu Suchockiej, miał wówczas jeszcze cokolwiek wspólnego z chrześcijańsko-narodowymi wartościami ZChN? Przypuszczam, że wątpię, jak pisał stary Kisiel.
Niesiołowski przez cały czas rz ądu Suchockiej odgrywał ogromnie niechlubną rolę swego rodzaju głównego filaru, podtrzymującego wsparcie dla tego gabinetu w ZChN. Rokita przypomniał w tym kontekście (op. cit. s. 104) wspólne konferencje prasowe B. Geremka i S. Niesiołowskiego w obronie rządu H. Suchockiej - z jednej strony przed braćmi Kaczyńskimi, z drugiej - przed SLD.
Wybielająca wszelkie działania Unii Demokratycznej postawa "chrześcijańskiego polityka", za którego podawał się S. Niesiołowski, wywoływała coraz częstsze protesty na prawicy. Znamienny pod tym względem był ogłoszony w dzienniku "Nowy Świat" z 15 października 1992 r. list otwarty wiceprezesa Porozumienia Centrum Sławomira Siwka pt. "Stefan Niesiołowski traci wzrok". Wiceprezes PC Stanisław Siwek pisał tam m.in.: "To przykre, że polityk Twojego wymiaru traci wzrok i nie widzi tego, co wokół niego się dzieje (...). Mogę jeszcze zrozumieć, że przerażony rolą, jaką ZChN spełnia jako kwiatek nie swojej sprawy, w rządzie rządzonym przez lewicę Unii Demokratycznej - lider ZChN chce dyskredytować wszystkich, którzy jednoznacznie taką sytuację ujawniają".
Szokujące upieranie się Niesiołowskiego przy koalicji z Unią Demokratyczną rzuciło się szczególnie mocno w oczy po wypowiedzi wicepremiera z ZChN Henryka Goryszewskiego 21 listopada 1992 r., iż "koalicja rządowa jest w stanie przetrwać nawet bez Unii Demokratycznej". Niesiołowski natychmiast po tych słowach doprowadził do zwołania specjalnej konferencji prasowej z Bronisławem Geremkiem, publicznie zapewniając kolejny raz z rzędu o trwałości sojuszu ZChN z UD (por. A. Dudek: "Pierwsze lata III Rzeczypospolitej 1989-2001", Kraków 2002, s. 280). W końcu kwietnia 1993 r., po przejściu Porozumienia Ludowego do opozycji, doszło do publicznego wysunięcia przez posła Jana Łopuszańskiego projektu prawicowej koalicji bez UD. I znowu doszło do publicznego wystąpienia Stefana Niesiołowskiego w roli najwierniejszego zwolennika koalicji ZChN z UD. Niesiołowski określił wszelkie szanse stworzenia prawicowej koalicji bez Unii Demokratycznej jako tak samo prawdopodobne co "śnieg w lipcu".

Pacyfikator "warchołów" z AWS
Gdy kilka lat później doszło do koalicji AWS i Unii Demokratycznej, znowu głównym "rycerzem" tej koalicji stał się S. Niesiołowski. Z jakąż werwą okładał wówczas wszystkich, którzy buntowali się przeciw tej koalicji, tak fatalnej dla Polski. Jak wymyślał od "warchołów" wszystkim, którzy protestowali przeciwko niej. Niesiołowski należał do najbardziej gorliwych zwolenników koalicji z Unią Wolności za wszelką cenę, starając się maksymalnie pomniejszyć wynikające z tego negatywy i przedstawić jako koalicję, która nie ma żadnej alternatywy (por. wywiad Niesiołowskiego dla "Nowego Państwa" z 24 października 1997 r.: "Skazani na Unię"). Niesiołowski zapewniał tam: "Jeżeli nie będzie koalicji z Unią Wolności, to pozostanie nam przejście do opozycji, co oznaczałoby zupełną klęskę prawicy. (...) Koalicja jest taka, jaką chcieli wyborcy. Nie mamy innego wyboru. Ludzie po to głosowali na prawicę, żeby przejęła odpowiedzialność za Polskę, a możemy to zrobić tylko razem z Unią". Szczególnie kłamliwe było stwierdzenie Niesiołowskiego: "Koalicja jest taka, jaką chcieli wyborcy". Jak wskazywały wyniki wyborów z 1997 r. i poniesione w nich straty UW, wyborcy z 1997 r. głosowali nie tylko na AWS przeciw SLD-owskim rządom Cimoszewicza, ale również i przeciw Balcerowiczowi. A dzięki takim ludziom jak Niesiołowski dostali znowu "radosną" powtórkę z Balcerowicza.
Przez kilka lat rządów koalicji AWS z Unią Wolności Niesiołowski wyspecjalizował się w brutalnych atakach na wszystkich tych parlamentarzystów, którzy mieli własne zdanie i odmawiali ciągłego stania na baczność przed M. Krzaklewskim. Szczególnie ostro krytykował tych, którzy ośmielali się kwestionować słuszność tak nieszczęsnej dla AWS koalicji z Unią. Nie przebierał przy tym w słowach, z grubej rury piętnując oponentów. Posła Adama Słomkę nazwał "głupcem" i "warchołem", profesora Piotra Jaroszyńskiego "frustratem". W wywiadzie dla "Tygodnika AWS" z 31 stycznia 1999 r. perorował: "Prawdopodobnie mamy w przypadku np. Słomki, Łopuszańskiego i paru innych do czynienia ze splotem różnych czynników: charakteropatią, szalonymi ambicjami osobistymi, nadzieją na wyjście z politycznego marginesu, na którym z własnej woli się znaleźli".
Z jakim zadowoleniem pisał na łamach "Gazety Wyborczej" z 3 sierpnia 1998 r.: "Wydaje mi się, że wielką zasługą AWS jest także uporządkowanie polskiej sceny politycznej. Na marginesie polityki znaleźli się na szczęście Janusz Korwin-Mikke, Leszek Moczulski, Antoni Macierewicz i paru innych. Najprawdopodobniej też niezawodny w destrukcji Lech Wałęsa ze swoją nieproszoną pomocą. Dziś, gdy w polityczny niebyt odchodzą Słomka i Łopuszański - można tylko odetchnąć z ulgą: Bogu niech będą dzięki". Ciekawe, jak określić nadużywanie imienia Boga w takiej sytuacji przez Niesiołowskiego?!
Polityka AWS od początku rządów koalicji z UW była pełna fatalnych błędów. Niesiołowski nie znosił jakiegokolwiek publicznego ich wypominania, z prawdziwym jadem nienawiści opluwał zarówno polityków, jak i dziennikarzy, którzy pisali o tych błędach. Stwierdzał na przykład: "Legutko, Krasowski, Perzyna i Łętowski z samobójczą konsekwencją piszą o kierownictwie AWS, dostrzegając niemal we wszystkich działaniach AWS wyłącznie błędy". Klub parlamentarny AWS stopniowo coraz bardziej topniał na skutek odejść coraz liczniejszych posłów, mających dość kolejnych żałosnych ustępstw premiera Buzka i Krzaklewskiego na rzecz Balcerowicza i Geremka. Niesiołowski nie wyciągał żadnych wniosków z tych odejść od AWS. Przeciwnie, z całą dezynwolturą komentował: "Warchołów mi nie żal" ("Gazeta Wyborcza" z 31 sierpnia 1998 r.). Politycy AWS przystosowali się do forsowanych przez Balcerowiczowską Unię Wyborczą fatalnych prywatyzacji, a niektórzy z nich sami ponosili winę za wyprzedaż majątku narodowego za bezcen (vide sprzedaż Domów Centrum w Warszawie przez ministra Wąsacza poniżej nawet wartości ceny gruntów, na których stały). Wszystko to obchodziło rzekomo "narodowego" polityka Niesiołowskiego tyle, co zeszłoroczny śnieg. Piorunował na łamach postkomunistycznego "Wprost" (też "odpowiednie" miejsce dla byłego opozycjonisty) z 15 listopada 1998 r.: "(...) w pismach marginalnych, niesłusznie uchodzących za prawicowe (...) trwa nieustający (...) atak na AWS z absurdalnymi zarzutami niezrealizowania programu, wyprzedaży majątku, zdrady interesów narodowych itp. zarzutami, zbieżnymi z argumentacją i politycznym zapotrzebowaniem postkomunistów". Co najgorsze, epitetom Niesiołowskiego towarzyszyło jego bardzo niegodne zachowanie na czele komitetu dyscyplinarnego AWS. Z jakąż pasją wnioskował o wyrzucanie kolejnych "krnąbrnych" posłów z klubu AWS.
Ataki na dawnych antykomunistycznych sojuszników - posłów Jana Łopuszańskiego, Ludwika Dorna, Teresę Liszcz, Jarosława Kaczyńskiego łączył Niesiołowski ze skrajną wyrozumiałością dla Balcerowicza i innych polityków Unii Wolności, a nawet... wyrozumiałością dla posłów postkomunistycznych. Dziwne dwuznaczności zachowań politycznych Niesiołowskiego były od dawna odnotowywane przez przeróżnych obserwatorów działań tego polityka. Na przykład Agata Kopeć i Władysław Korowajczyk pisali już w lipcu 2001 r.: "Można zastanawiać się, jakie właściwie poglądy polityczne ma Stefan Niesiołowski. Jednego dnia deklaruje swój antykomunizm, a już następnego dnia występuje na autentycznej scenie z przeciwnikiem - przeciw któremu toczy się proces lustracyjny. Sympatie Niesiołowskiego do Unii Wolności są znane nie od dziś. Może to nawet więcej niż sympatie...? Ostatnio w programie Moniki Olejnik 'Kropka nad I' bronił jak lew uposażeń prezesa NBP Leszka Balcerowicza. Żałosny to był widok i chyba nie przysporzył posłowi zwolenników. Można sobie tylko zadać pytanie, co przez takie stanowisko chce osiągnąć poseł Stefan Niesiołowski? Bardzo to zastanawiające..." (por. A. Kopeć i W. Korowajczyk: Rzecz o Niesiołowskim, "Myśl Polska" z 8 lipca 2001 r.).

Odrzucenie Niesiołowskiego przez PiS
W 2001 r. przyszły dla Niesiołowskiego fatalne czasy. Od początku 2001 r. mnożyły się sygnały przyszłej katastrofy AWS, rozpaczliwie bronionego przez niego i... kierowanego na mielizny. Cytowana wyżej para autorów: Agata Kopeć i Władysław Korowajczyk, tak pisała o rozpaczliwych intrygach Niesiołowskiego z 2001 r., by załapać się znów na drogę politycznej kariery: "[Niesiołowski] Jakiś czas temu rozwalił ZChN, rozwalił z grupą przegranych posłów AWS i utworzył Przymierze Prawicy. Nie minęło wiele czasu, a obraził się na kogoś, a może na coś, i wyszedł z PP. Pewnie chciał znowu wejść do AWS, ale tam już go pewnie nie chcieli. Zawisł więc w próżni i groziła mu polityczna banicja, czyli zabrakłoby mu wygodnego fotela na Wiejskiej i wraz z nim różnych apanaży. Żal się zrobiło. Niesiołowski przywdział włosienicę, posypał głowę popiołem i powrócił do nowo tworzonego przez braci Kaczyńskich Komitetu Prawa i Sprawiedliwości" (por. A. Kopeć, W. Korowajczyk: Rzecz o Niesiołowskim, "Myśl Polska" z 8 lipca 2001 r.). I tu spotkał Niesiołowskiego największy cios - w Prawie i Sprawiedliwości z trzaskiem pokazano mu drzwi, nie chcąc brać takiej osoby do partii, szykującej się do radykalnego przełomu politycznego w Polsce. Niesiołowski na próżno liczył na to, że dawni ZChN-owscy koledzy w PiS przełamią opory Kaczyńskich przeciw niemu. Co zadecydowało o tak stanowczym odrzuceniu Niesiołowskiego przez Kaczyńskich? Być może przywódcy PiS pamiętali o nazbyt wylewnych zeznaniach "herosa" Niesiołowskiego podczas przesłuchań SB w 1970 r., być może zaważyła też pamięć o umieszczeniu Niesiołowskiego na tzw. liście Milczanowskiego. A może zapamiętano mu nazbyt dobrze jego napaści na Lecha Kaczyńskiego. Jak wspominał Niesiołowski po latach w "Wyborczej" z 15 stycznia 2007 r. - to on przestrzegał premiera J. Buzka przed nominacją L. Kaczyńskiego na ministra sprawiedliwości. Jeszcze gorsze skutki dla Niesiołowskiego miał fakt, że to właśnie on pojawił się wśród "dyżurnych osłaniaczy" decyzji Buzka o dymisji L. Kaczyńskiego z szefa resortu sprawiedliwości w 2000 r. (por. na ten temat uwagi M. Miszalskiego w "Najwyższym Czasie" z 21 lipca 2001 r.). Na dodatek, Niesiołowski pochopnie zadarł z Platformą Obywatelską i stracił szansę na kandydowanie z jej szeregów.
Nigdzie niechciany, zdesperowany, powrócił do zagrożonego klęską AWS. Nie pozostało mu nic innego, niż robić dobrą minę do złej gry. Jeszcze na krótko przed tak sromotnie przegranymi przez AWS wyborami, Niesiołowski publicznie ironizował na temat innych partii - prawicowych konkurentów AWS: "Poza Akcją Wyborczą Solidarność są już tylko polityczni psychopaci, prawicowy plankton i to z zaburzeniami zdolności pływania". Wybory zakończyły się totalną katastrofą wyborczą AWS i osobiście Niesiołowskiego - dostał około 10 razy mniej głosów niż w wyborach 1997 roku. Po totalnym fiasku kampanii wyborczej zaczęto o nim złośliwie pisać: "Stefan Plankton Niesiołowski". Nie sprawdziły się szumne wyrokowania Niesiołowskiego o PiS, publikowane w "Gazecie Wyborczej" z 19 września 2001 r., gdzie wyszydzał tam wszelkie liczenie na szanse wyborcze PiS, głosząc, że "obecny powrót na scenę polityczną panów Kaczyńskich ma coś z farsy" i piętnując ich za rzekomo wytwarzany przez nich "gen autodestrukcji". Wbrew przewidywaniom Niesiołowskiego PiS uzyskało wielki sukces wyborczy. Równie nieprawdziwe okazały się wieszczenia Niesiołowskiego co do LPR, której wróżył, że "nie ma szans na przekroczenie progu wyborczego".

Gdy Niesiołowski dokładał Platformie
Mało się dziś pamięta czasy kampanii przedwyborczej 2001 r. i ówczesne zachowanie S. Niesiołowskiego, który sam wolałby o tym gruntownie zapomnieć. Obecny wicemarszałek Sejmu z ramienia Platformy ma aż nadto uzasadnione powody do starań o takie "zapomnienie". Występował wtedy z gwałtownymi atakami na Platformę Obywatelską, chcąc "dołożyć" krytykowanej partii. Swoistą "perełką" dla dzisiejszych czytelników jest lektura arcyzajadłego ataku Niesiołowskiego na PO w wywiadzie dla "Życia" z 1 sierpnia 2001 roku. Pytany o konkurentów wyborczych AWS, stwierdził m.in., iż ocenia ich negatywnie, "zwłaszcza Platformę". I dodawał wyjaśniająco: "Uważam, że PO to twór sztuczny i pełen hipokryzji. Oni nie mają właściwie żadnego programu, nie wyrażają w żadnej trudnej sprawie zdania. Nie występują pod własnym szyldem, bo to ich zwalnia z potrzeby zajmowania stanowiska w trudnych sprawach. To jest oczywiście gra na bardzo krótką metę. Udają, że nie są partią, a nią są. Udają, że wprowadzają nową jakość, że są tam nowi ludzie, a jaki to nowy człowiek jest z takiego Olechowskiego? Piskorski z kolei skompromitował się z sojuszem z SLD".
Ciekawe, że w tamtym wywiadzie Niesiołowski o wiele lepiej niż o PO wyrażał się o PiS, które dziś wciąż atakuje. Powiedział m.in.: "O PiS nie chcę mówić, tam są moi przyjaciele (...). Jest tam dużo wspaniałych ludzi". Ponad półtora miesiąca później Niesiołowski znów niezwykle ostro zaatakował PO, stwierdzając m.in. w tekście "Świecące pudełko", opublikowanym w "Gazecie Wyborczej" 19 września 2001 roku: "Platforma jest przede wszystkim wielką mistyfikacją (...). Platforma celowo prezentuje brak stanowiska we wszystkich ważnych kwestiach społecznych i ekonomicznych, a zwłaszcza politycznych, oraz w sporach ideowych (jej przedstawiciele nie mieli nic do powiedzenia na temat oddania hołdu organizacji WiN). (...) W istocie jest takim 'świecącym pudełkiem�' - mamy do czynienia z elegancko opakowaną recydywą tymińszczyzny lub nowym wydaniem Polskiej Partii Piwa, której kilku liderów znakomicie się odnalazło w PO".
Jak na tle tak gwałtownych ataków Niesiołowskiego na PO w 2001 r. ocenić jego upieranie się, że rzekomo "nie zmienia przekonań"? Cóż, diabeł ubrał się w ornat i ogonem dzwoni!



Przypadki Stefana Niesiołowskiego


Prof. Jerzy Robert Nowak
Badacz owadów, poseł Stefan Niesiołowski, popularnie zwany "profesorem od robaków", od lat wyróżnia się niebywałymi napadami politycznej agresji. Można wręcz podziwiać jego wyjątkową "hojność" w obdarzaniu przeciwników politycznych wyzwiskami. Postępowanie Niesiołowskiego najlepiej scharakteryzował satyryk Marcin Wolski, pisząc parę lat temu: "Senator Niesiołowski tak długo zbierał muchy-plujki, aż sam się upodobnił do jednej z nich". Za swoje tak staranne opluwanie wszystkich inaczej myślących niż politycy z PO Niesiołowski doczekał się upragnionej nagrody - został wicemarszałkiem obecnego Sejmu.

Ostatnio w programie Tomasza Sekielskiego w TVN z 7 grudnia 2007 r. nowy przykład tej pasji w wykonaniu świeżo upieczonego wicemarszałka Sejmu RP. Radio Maryja, powszechnie uważane za najważniejszy w mediach bastion obrony wiary i polskości, zostało oczernione przez Niesiołowskiego jako rzekomo szkodzące Polsce. Z równą furią zaatakował Niesiołowski ojca dyrektora Tadeusza Rydzyka, apelując o jego jak najszybsze usunięcie jako rzekomego "szkodnika". Nie zabrakło też epitetów pod moim adresem. Stefan Niesiołowski zarzucił mi kłamstwo, choć nie znalazł, bo nie mógł znaleźć, żadnego przykładu mego rzekomego rozmijania się z prawdą. Najbardziej oburzający jednak był atak na księdza biskupa Józefa Zawitkowskiego. Ten wspaniały hierarcha, słynny z jakże pięknej poetyckiej formy wyrażania swego głębokiego zatroskania o Kościół i Naród, "naraził się" Niesiołowskiemu jakże wzruszającą homilią, wygłoszoną podczas uroczystości 16-lecia Radia Maryja w dniu 7 grudnia 2007 r., a zwłaszcza stwierdzeniem, że w Toruniu "powiało polskością"! Niesiołowski napiętnował słowa księdza biskupa jako rzekomy wyraz "niepojętego zaślepienia, ślepoty na fakty", bo Radio Maryja "szkodzi Polsce".
Powie ktoś, po co zajmuję się tu kolejną nieobliczalną napaścią posła Niesiołowskiego? Niestety, jest on dziś wicemarszałkiem Sejmu RP i pewno będzie jeszcze długo zaniżał poziom polskiej debaty parlamentarnej. I będzie nadal wprowadzał - zamiast Norwidowskiej zasady "różnienia się pięknie" - zwyczaj równania z ziemią wszystkich inaczej myślących.

W konspiracyjnym "Ruchu"
Karierze Stefana Niesiołowskiego szczególnie mocno służył upowszechniany przez niego na każdym kroku mit o swojej bohaterskiej przeszłości, konspiracji i więzieniu. Niesiołowski wielokrotnie pisał o swej roli w działalności niepodległościowego "Ruchu" (m.in. w książkach "Wysoki brzeg", Poznań 1989; "Ruch przeciw totalitaryzmowi", Warszawa 1989 - wydany pod pseudonimem Ewy Ostrołęckiej) oraz w publikacjach prasowych. Prawdą jest to, że Niesiołowski konspirował i siedział w więzieniu, ale ta prawda jest jakże niepełna bez towarzyszących jej faktów, ilustrujących załamanie się Niesiołowskiego już w pierwszym dniu śledztwa i nagminne sypanie kolegów i koleżanek z konspiracji, począwszy od własnej narzeczonej. Przypomnijmy konkretne świadectwa na ten temat.
Współorganizowany przez Stefana Niesiołowskiego w drugiej połowie lat 60. konspiracyjny "Ruch" miał program jednoznacznie nastawiony na dążenia w kierunku odzyskania niepodległości Polski, i to było jego najważniejszą zaletą. Dużo mniej zachęcające były przyjęte przez działaczy "Ruchu" metody zdobywania środków na konspiracyjną propagandę celów niepodległościowych. I tak np. prawdziwą ślepą uliczką działań konspiracyjnych wydaje się, opisany przez S. Niesiołowskiego, pomysł zdobycia pieniędzy dla "Ruchu" przez napad na ekspedientkę. Jak zeznawał Niesiołowski: "W rezultacie przeprowadzonych obserwacji podjęliśmy próbę przejęcia pieniędzy, odnoszonych do banku przez ekspedientkę z tego sklepu [przy ul. Źródłowej w Łodzi - J.R.N.], co miało miejsce w styczniu lub lutym 1969 roku. Z tym, że idąc na miejsce, z góry byliśmy ograniczeni naszym podstawowym założeniem w tego rodzaju poczynaniach - nie mogliśmy pod żadnym pozorem używać przemocy. Gdyby użycie przemocy okazało się konieczne, akcję mieliśmy odwołać. Tak też się stało, ponieważ bezpośrednio działająca osoba - Andrzej Czuma - jak mi później powiedział, podszedł do tej kobiety, ale kiedy zorientował się, że odebranie pieniędzy wiąże się z koniecznością użycia siły, z zamiaru tego zrezygnował" (cyt. za E. Ostrołęcka [S. Niesiołowski - J.R.N.] "'Ruch' przeciw totalitaryzmowi", Warszawa 1989, s. 191).
Ostatecznie "Ruch" zrezygnował z metod zdobywania pieniędzy przy zastosowaniu środków przemocy. Mówił o tym S. Niesiołowski w swym zeznaniu z 1 lipca 1970 r., stwierdzając m.in.: "Doszliśmy do wniosku, że należy zaprzestać napadów i włamań ze względów natury moralnej, ponieważ takie działania mogą doprowadzić do wyrządzenia krzywdy jednostkom" (cyt. za E. Ostrołęcka [S. Niesiołowski - J.R.N.], op. cit., s. 192). Stosowano natomiast, by zabezpieczyć możliwości konspiracyjnej pracy propagandowej, kradzież maszyn do pisania w różnych częściach Polski. Stefan Niesiołowski zeznawał, że brał udział w kradzieży maszyn do pisania: z Katedry Fizjologii Roślin Uniwersytetu Łódzkiego, z lokalu redakcji, z Biblioteki Uniwersyteckiej w Łodzi, z Prezydium WRN w Łodzi, z Katedry Nauk Politycznych PL, z Rady Narodowej dla dzielnicy Łódź Śródmieście (por. E. Ostrołęcka: op. cit., s. 192). Sam Niesiołowski popisał się wielką zręcznością w kradzieży maszyn do pisania, dwukrotnie osobiście wynosząc je z pomieszczeń (por. tamże, s. 192).
Warto dodać, że niezależnie od tych trudnych do pochwalenia metod "Ruch" wyróżnił się wydawaniem dwóch pism: ogólnopolskiego "Biuletynu" pod redakcją Emila Morgiewicza i łódzkiego lokalnego "Informatora" pod redakcją S. Niesiołowskiego i Stefana Turschmida (por. S. Niesiołowski, "Niepodległość, antykomunizm", "Ozon" z 5 lipca 2006 r.).
Według zeznań Niesiołowskiego udało mu się zniszczyć, umieszczoną na Rysach, tabliczkę ku czci Lenina. Co najważniejsze, Niesiołowski zniszczył tę tablicę w najodpowiedniejszym momencie - w dzień po wkroczeniu wojsk państw Układu Warszawskiego do Czechosłowacji (por. E. Ostrołęcka: op. cit., s. 194).
Konspiratorom z "Ruchu" nie udało się jednak doprowadzić do realizacji zaplanowanych przez nich dużo ambitniejszych celów - wysadzenia w powietrze pomnika Lenina i spalenia Muzeum Lenina w Poroninie. Donosy położyły kres działalności "Ruchu". Wtedy doszło jednak do mało heroicznego, wręcz tchórzliwego, zachowania Stefana Niesiołowskiego w śledztwie, jego sypania na współwięźniów, począwszy od pierwszych dni przesłuchań.
Zacytujmy tu konkretne dowody na to, w oparciu o protokoły z przesłuchań działaczy z konspiracyjnego "Ruchu", znajdujące się w Instytucie Pamięci Narodowej (nr sprawy II 3 Ds. 25/70, tom VI). Przesłuchującym był por. Dariusz Borowczyk z KW MO w Łodzi. Oto fragmenty tych przesłuchań:
1. Na s. 11-12 wspomnianego zbioru protokołów dowiadujemy się, pod datą 20 czerwca 1970 r. o godz. 15.10, iż "Stefan Myszkiewicz - Niesiołowski przyznaje się do tego, że istniał 'Ruch', że był organizacją konspiracyjną. Twierdzi, że nie było przywódców".
2. W tym samym VI tomie zbioru protokołów przesłuchań, na s. 11-20, pod datą 21 czerwca 1970 r. czytamy zeznanie Niesiołowskiego, otwarcie informujące: "Przyznaję się do winy w przedmiocie przedstawionego mi zarzutu i wyjaśniam, co następuje..." - i tu padają nazwiska najbliższych i przyjaciół, w tym brata S. Niesiołowskiego - Marka, Andrzeja i Benedykta Czumów, Andrzeja Woźnickiego.
3. Pod datą 25 czerwca 1970 r. Niesiołowski odsłania przesłuchującemu go oficerowi rozszyfrowane przez niego pseudonimy działaczy "Ruchu": "Emila" (Emila Morgiewicza), "Jurka" (Benedykta Czumę) i innych. Równocześnie Niesiołowski starał się wyraźnie maksymalnie pomniejszyć swoją rolę w "Ruchu", zaprzeczał swojej przynależności do "Ruchu" i współredagowania tajnego "Biuletynu" (por. A. Echolette: "Niesiołowski sypie 'Ruch'", "Nasza Polska" z 5 grudnia 2006 r.).
4. 28 czerwca 1970 r. następuje totalne załamanie się S. Niesiołowskiego w czasie przesłuchania, prowadzonego przez kpt. mgr. Leonarda Rybackiego z Biura Śledczego MSW w Warszawie (por. tom VI wspominanego zbioru protokołów, s. 11-76). Niesiołowski przyznaje: "Wyjaśnienia, jakie wówczas [przed 28 czerwca 1970 r. - przyp. aut.] składałem, odnośnie mojej przynależności i działalności w nielegalnym związku, częściowo były nieprawdziwe... Pragnę dziś wyjaśnić mój udział w nielegalnej organizacji w sposób szczery i zgodny z prawdą...".
5. 29 czerwca 1970 r., w czasie zeznania złożonego przesłuchującemu go kpt. mgr. Leonardowi Rybackiemu, Niesiołowski sypie własną narzeczoną Elżbietę Nagrodzką, podając m.in. jakże ciężki w ówczesnej sytuacji dowód przeciw niej - informację, że Nagrodzka miała - wg planu działań "Ruchu" - uczestniczyć w akcji podpalenia Muzeum Lenina w Poroninie. Odpowiedni fragment zeznania S. Niesiołowskiego brzmi: "(...) Pragnę jeszcze wyjaśnić, że pozyskałem, wiosną 1969 roku, jako członka naszej nielegalnej organizacji, również Elżbietę Nagrodzką, zam. w Łodzi przy ul. Bydgoskiej 30 m. 39. Nagrodzką zorientowałem, kto jest członkiem organizacji na terenie Łodzi oraz poznałem z Andrzejem Czumą z Warszawy. Wiadomym mi jest, że Nagrodzka miała wziąć udział w akcji podpalenia Muzeum Lenina w Poroninie".
6. Pod datą 8 lipca 1970 r. czytamy w zbiorze protokołów, że Niesiołowski wymienia z nazwiska Andrzeja Czumę, ujawniając, iż: "Andrzej Czuma był bardzo aktywnym członkiem naszego 'Ruchu' i inicjatorem różnych akcji (...)".
7. Szczególnie wymowny jest tekst zeznań S. Niesiołowskiego, zaprotokołowany pod datą 11 lipca 1970 r. (s. 11-24 zbioru protokołów): "Pragnę uzupełnić oraz sprostować pewne wyjaśnienia, jakie złożyłem do protokołów w czasie poprzednich przesłuchań, na temat podjętej przez nasz 'Ruch' akcji spalenia Muzeum Lenina w Poroninie. Celowo zatajałem pewne fakty, ażeby uchronić niektóre osoby od odpowiedzialności karnej. Dziś całkowicie zrozumiałem swoje niewłaściwe stanowisko w tej kwestii i dlatego pragnę, tak jak i w innych sprawach, mówić tylko szczerą prawdę...".

Sprawa b. narzeczonej S. Niesiołowskiego
Osobą, która szczególnie ciężko przeżyła załamanie się Stefana Niesiołowskiego w śledztwie i jego sypanie na najbliższych, była jego ówczesna narzeczona Elżbieta Nagrodzka. W dramatycznym liście do redaktora naczelnego tygodnika "Ozon" Grzegorza Górnego, wystosowanym 1 lipca 2006 r., E. Nagrodzka tak pisała na ten temat: "Stefan Niesiołowski zbudował swoją pozycję polityka oraz image nieugiętego herosa na kłamstwie. Załamał się już pierwszego dnia śledztwa i sypał nas, swojego brata Marka, przyjaciół Andrzeja i Benedykta Czumów, i mnie, swoją narzeczoną od pierwszego przesłuchania! Podczas gdy ja, kobieta i szeregowy członek organizacji, przez wiele dni śledztwa twierdziłam, że 'nic nie wiem o Ruchu' (...) Stefan Niesiołowski nie wprowadzał mnie do żadnej organizacji, (...) znałam Czumów wyłącznie towarzysko (patrz protokół z przesłuchania 30.VI.1970 r.), on - mężczyzna i jeden z przywódców, sypał nas od pierwszego przesłuchania (20.VI.), nie szczędząc detali. (...) Kiedy po wielu dniach przesłuchań (30.VI.) kolejny raz zaprzeczyłam, że istnieje 'Ruch', śledczy pokazał mi protokół z 20.VI., podpisany ręką Niesiołowskiego, w którym podaje szczegóły mojej działalności. Dostałam wtedy parę innych protokołów z zeznań kolegów, z których wynikało, że Wojciech Mantaj zaczął zeznawać już 22.VI., Marek Niesiołowski - 25.VI., a Benedykt Czuma - 28.VI. Dla pikanterii dodam, że na podobną okoliczność 'Ruch' zalecał bezwarunkowe milczenie i ja miałam odwagę się do tego zalecenia zastosować. Załamanie Stefana i paru innych kolegów przeżyłam boleśnie. Wyobrażałam sobie idealistycznie, a może naiwnie, że jeśli wszyscy będą milczeli, SB będzie musiała nas wypuścić. Przecież jeszcze wtedy nie wiedziałam, że miała wtyczki i sporo informacji o grupie. W tym samym czasie otrzymywałam od Stefana listy z propozycją 'ślubu w więziennej kaplicy'. Co za hipokryzja. W furii napisałam list, w którym nazwałam Niesiołowskiego i tych, którzy sypali, tchórzami i zdrajcami".
W liście wystosowanym w dniu 4 grudnia 2006 r. do marszałka Senatu Bogdana Borusewicza Elżbieta Nagrodzka pisała m.in.: "(...) Z rzadka mówi się o tym etapie historii grup niepodległościowych, który jest początkiem końca, kiedy ktoś zaczyna sypać i wszystko rozpada się jak domek z kart. Tym kimś w naszym procesie był Stefan Niesiołowski - będąc współzałożycielem, stał się zarazem grabarzem 'Ruchu'" [podkr. - J.R.N.].
Skazana w procesie uczestników konspiracyjnego "Ruchu" na 2 lata więzienia Nagrodzka i tak miała dużo szczęścia. Na skutek przeciągania się śledztwa do procesu doszło już za czasów Gierka - w 1971 roku. W rezultacie wyroki były bez porównania łagodniejsze, niż byłyby w przypadku przeprowadzenia go jeszcze za rządów Gomułki. Wówczas groziłoby jej nawet 10 lat więzienia. Pani Elżbieta po wyjściu na wolność miała wielkie problemy ze zdobyciem pracy. Będąc dziennikarką, faktycznie straciła wszelkie szanse uprawiania zawodu. Przez kolejnych 8 lat nie mogła dostać pracy w tym zawodzie i żeby przetrwać, zatrudniała się jako archiwistka, instruktorka w dzielnicowym domu kultury etc.
W 1990 r. Nagrodzka wyjechała do Wielkiej Brytanii, gdzie pracując jako publicystka i krytyk filmowy, wydała kilka książek o brytyjskim filmie. W 1992 r. E. Nagrodzka (E. Królikowska) z zaskoczeniem dowiedziała się o nieprzyjemnym komentarzu Stefana Niesiołowskiego na temat jej postawy w śledztwie. Natychmiast przekazała sprawę swojemu przyjacielowi mecenasowi Karolowi Głogowskiemu, znanemu działaczowi opozycji demokratycznej. Głogowski, w oparciu o jej upoważnienie, skontaktował się z Niesiołowskim i zażądał od niego natychmiastowych przeprosin za oszczercze pomówienie. Zagroził również, że w przypadku nieuzyskania przeprosin ze strony Niesiołowskiego skieruje przeciw niemu do sądu sprawę o naruszenie dóbr osobistych.
Niesiołowski najpierw wyparł się wszystkiego (wg A. Echolette, "Niesiołowski sypie 'Ruch'", "Nasza Polska" z 5 grudnia 2006 r.). Później jednak, przyciśnięty do muru przez mecenasa Głogowskiego, bojąc się skutków rozprawy sądowej i nagłośnienia całej historii, przeprosił Nagrodzką w obecności adwokata. Podpisał wówczas (9 listopada 1992 r. w Łodzi) oświadczenie o następującej treści: "Oświadczam, że cofam słowa wypowiedziane w dniu 1 stycznia 1992 r. w Muzeum Kinematografii w Łodzi m.in. wobec małż. Teresy i Bogusława Kobierskich, a dotyczące p. Elżbiety Królikowskiej, którą przepraszam. Mając powyższe na uwadze, zobowiązuję się równocześnie do usunięcia z mojej książki pt. 'Wysoki brzeg' fragmentów, odnoszących się do Agnieszki, które mogą być kojarzone z osobą p. Elżbiety Królikowskiej, a nadto w przyszłości powstrzymywać się od wypowiedzi na temat p. E. Królikowskiej w kontekście wspomnianej sprawy. Tytułem dania moralnej satysfakcji zobowiązuję się wpłacić dwa i pół mil. złotych na Dom Samotnej Matki, w okresie dwóch miesięcy od daty podpisania niniejszego oświadczenia". W moim posiadaniu znajduje się zarówno ksero cytowanych wyżej oficjalnych przeprosin ze strony S. Niesiołowskiego, jak i ksero podziękowania dyrektora Domu Samotnej Matki p. Ireny Kaproń, złożonego Niesiołowskiemu 18 stycznia 1993 r., po wpłaceniu przezeń sumy dwóch i pół miliona zł na potrzeby wspomnianego Domu.
Pomimo konieczności przeproszenia Elżbiety Nagrodzkiej w 1992 r., po kilkunastu latach - w 26. numerze tygodnika "Ozon" z 2006 r. - Niesiołowski kolejny raz wystąpił przeciw niej (teraz już Elżbiecie Królikowskiej-Avis) z pomówieniem, umieszczającym jej nazwisko w dwuznacznym kontekście. Pani Elżbieta od wielu lat przebywa w Anglii (wyszła za mąż za brytyjskiego dziennikarza). Być może Niesiołowski mniemał, że jego była narzeczona - dziennikarka w Anglii - nie zauważy jego publikacji w niezbyt szeroko rozpowszechnionym tygodniku "Ozon". Niesiołowski przeliczył się jednak, bo jego tekst dotarł do p. Elżbiety, która natychmiast napisała do naczelnego "Ozonu" red. Grzegorza Górnego sprostowanie, z żądaniem opublikowania oraz złożyła w sądzie sprawę o naruszenie jej dóbr osobistych.
Dziennikarz "Gazety Wyborczej" Marcin Masłowski, komentując w numerze z 13 grudnia 2006 r. wystąpienie Elżbiety Nagrodzkiej na drogę sądową, pisał m.in.: "Nagrodzka poczuła się urażona stwierdzeniem senatora w lipcowym 'Ozonie' (...) - 'Niesiołowski naruszył moje dobra osobiste, moją cześć i godność - mówiła wczoraj w sądzie. Nie miał prawa sugerować, że zachowałam się niegodnie w śledztwie, bo to on sypał już na pierwszym przesłuchaniu swoich przyjaciół, rozszyfrowywał pseudonimy. My milczeliśmy, a on, przywódca - wszystko im mówił. A teraz oskarża mnie o niegodne zachowanie!' (...). Nagrodzka na dowód pokazała protokoły przesłuchań Niesiołowskiego, które dostała z IPN. Wynika z nich, że Niesiołowski w rozmowach z oficerami SB rozszyfrowuje pseudonimy działaczy 'Ruchu', mówi, kto działał w organizacji".
Redaktor M. Masłowski, informując o sposobie, w jaki Niesiołowski bronił się przed zarzutami E. Nagrodzkiej, przytaczał jego słowa: "Mówiłem im to, co i tak wiedzieli. Zeznawałem, i to było błędem. Trzeba było milczeć, ale na to zdobył się tylko Andrzej Czuma".
W tym samym numerze "Wyborczej" z 13 grudnia 2006 r. znalazł się komentarz do całej sprawy, napisany przez dziennikarkę Joannę Szczęsną, która sama niegdyś była uwięziona za konspirację w "Ruchu". Szczęsna przytoczyła słowa Jana Kelusa, wspominającego proces "taterników" z 1970 r. w wywiadzie-rzece pt. "Był raz dobry świat". Kelus pisał tam jakże realistycznie o przebiegu śledztwa w sprawie "taterników": "'(...) Jedyną osobą, która konsekwentnie odmówiła zeznań, był Jakub Karpiński (...). Cała reszta w śledztwie zeznawała. Jedni od razu, drudzy trochę później, jedni kajając się, jak na świętej spowiedzi, inni kręcąc, kombinując, składając deklaracje ideowe, odcinając się (od rzekomych zwykle) pomówień, etc. Czyniąc to, każdy znajdował sto pięćdziesiąt usprawiedliwień czy racjonalizacji takiego postępowania. Natomiast trochę później, zwykle zaraz po wyjściu na wolność, a czasem jeszcze w więzieniu, zaczynał tego żałować, dostrzegać prawdziwe powody, dla których dał się wyciągnąć na zwierzenia - własny strach, głupotę i naiwność. No i jak to ludzie... Zamiast być surowym w ocenie siebie i wielkodusznym wobec innych, każdy znalazł sobie kogoś, kto - jego zdaniem - zachował się w śledztwie jak wyjątkowa szmata, głupek, tchórz... Czyli jednym słowem, gorzej niż on sam'".
Święte słowa i odnoszą się również do procesu 'Ruchu'. Spośród kilkudziesięciu oskarżonych zeznań w śledztwie odmówili jedynie Andrzej Czuma i Jan Kapuściński; wszyscy inni (w tym niżej podpisana) zeznania składali. Te proporcje między ludźmi, którzy dali się złamać czy ogłupić w śledztwie, a tymi, którzy zachowali milczenie, zmienią się radykalnie dopiero w czasach KOR-u (...)".
Jak z cytowanego tekstu wynika, nawet dziennikarka "Gazety Wyborczej", z którą tak intensywnie współpracuje Stefan Niesiołowski, nie potwierdziła lansowanych przez niego twierdzeń o swoim wyjątkowym heroizmie i przypomniała, że on też należał do tych osób, które dały się złamać w śledztwie i złożyły zeznania. Warto dodać, że sam S. Niesiołowski w swej książce pt. "Wysoki brzeg", będącej skądinąd bardzo panegiryczną próbą wybielenia swej przeszłości i upozowania się na herosa w jednym miejscu, najwyraźniej przez niedopatrzenie, opublikował kilka prawdziwych zdań o swej dawnej postawie w więzieniu: "Próbowałem coś kręcić, ale to prowadziło donikąd. Musiałem się decydować - albo zaprzeczyć wszystkiemu i odmówić zeznań, albo zeznawać wykrętnie. Nie miałem odwagi ani sił odmówić zeznań i to był błąd największy. Potem nie rozumiałem, dlaczego. Nic mnie właściwie nie usprawiedliwiało, poza strachem. Pewnie, że byli tacy, co zeznawali gorzej, ale marna to satysfakcja" (por. S. Niesiołowski, "Wysoki brzeg", Poznań 1989, s. 113).

Polityczna kariera
Warto tu przypomnieć słowa napisane przez p. Elżbietę w liście do marszałka Senatu RP Bogdana Borusewicza z 4 grudnia 2006 r. w związku z kolejnymi, godzącymi w nią przekłamaniami S. Niesiołowskiego: "Wnioskując także rewizję kwalifikacji moralnych Stefana Niesiołowskiego jako senatora, który zbudował swój autorytet na kłamstwie - jestem przekonana, że gdyby jego wyborcy oraz media w 1989 roku znali jego tchórzliwą przeszłość, nigdy nie zostałby posłem, ani z pewnością senatorem". Jakże wymowny komentarz do całej sprawy niechlubnego zachowania się rzekomego herosa S. Niesiołowskiego w śledztwie nt. "Ruchu" zamieściła Elżbieta Nagrodzka w końcowej części swego listu do naczelnego redaktora tygodnika "Ozon" Grzegorza Górnego, pisząc m.in.: "W międzyczasie Niesiołowski robił karierę polityka i kreował swój wizerunek herosa, który nie ugiął się w śledztwie. Jego przyjaciele nie oponowali, mieszkałam już za granicą (...). Wiem tylko, że przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi i prezydenckimi, kiedy PiS reprezentujący drogie mu niby wartości narodowo-chrześcijańskie odmówił mu miejsca na swojej liście wyborczej, zameldował się do jego konkurencji - Platformy Obywatelskiej! I następnie, wypłacając się PO, zaakceptował rolę pierwszego pałkarza Platformy, w jednym szeregu z 'Gazetą Wyborczą' i innymi liberalnymi mediami, TVN, Polsatem, Tok FM czy Radiem Zet. Zaiste, długa droga - od najemnika do wojownika! (...) Mam nadzieję, że po kolejnych przeprosinach i opłaceniu kolejnej nawiązki, drogi moje i tego byłego wojownika, a dziś najemnika, nigdy już się nie spotkają".
Niesiołowski zrobił ogromnie wiele dla zatajenia opisanych powyżej ciemnych plam ze swojego życiorysu. Przypuszczalnie jednak pamięć o tamtych ponurych dniach załamania i strachu powraca do niego wciąż w postaci męczących koszmarów sennych i budzi w nim potrzebę bezustannej agresji jako jedynej szansy dowartościowania!